Rozdział 17 (John)

11 0 0
                                    

Kilka pierwszych dni żeglugi było bardzo spokojnych: płynęliśmy z wiatrem. Miałem wiele czasu, żeby uczyć Fraka, a w kubryku rozbrzmiewały piosenki. Potem wszystko zaczęło iść gorzej. Wpłynęliśmy w gęstą mgłę. Biel odbierała wzrok: nie było słońca, nie było horyzontu. A potem przyszła burza...

Wiatr wył potwornie, targając takielunek. Szwy żagli puszczały. Maszt trzeszczał. Zimny deszcz i spienione fale zalewały pokład. Wszyscy patrzyli z niepokojem na białe płótno – było jasne, że zaraz padnie rozkaz zwijania żagli.

Niedługo potem wspinaliśmy się po wantach na reję. Pod nami huczała wzburzona kipiel. Statek szedł w przechyle. Uparcie wchodziłem się coraz wyżej. Lodowaty wiatr sprawiał, że palce zaciśnięte na linach drętwiały. Byłem pierwszy na górze. Powoli przesuwałem się po percie na nok rei. Za mną kolejni... Stojąc na chybotliwej linie, w ostrych podmuchach wiatru, szarpaliśmy w górę kolejne fałdy płótna...

Po tylu latach spędzonych na morzu nauczyłem się akceptować życie, które sam przecież wybrałem, nawet jeśli nie było lekko. Starałem się podchodzić do wszelkich przeciwności ze spokojem. Zawsze powtarzałem sobie, że to moja własna decyzja – skoro wszedłem na pokład, nie ma już odwrotu. Początkowo było bardzo ciężko. Byłem pełen nienawiści do losu i samego siebie, ale zaciskałem zęby, aż w końcu zwyczajnie przywykłem: do wacht, ciężkiej pracy, kapryśnej pogody... do mojej nieustannej tułaczki.

Bywały jednak chwile takie jak dziś, kiedy zupełnie zwyczajnie nie miałem już siły. Leżałem na koji błogosławiąc to, że w końcu mogłem zejść pod pokład. Od niemal tygodnia pogoda była okropna: sztormowy wiatr i zacinający deszcz. Czasami kapitan nie ryzykował żeglugi i stawiał statek w dryf – nawet ogromny żaglowiec jest na oceanie ledwie łupiną. Na deku ciągle był tłum ludzi zajmujących się żaglami w zimnym deszczu i ostrych podmuchach wiatru, pośród zalewających pokład fal. Schodząc dziś ze świtowej wachty byłem przemoczony i zmarznięty na kość. Początkowo nawet nie czułem zdrętwiałych rąk. Potem jednak pojawił się ból: moje dłonie były pocięte do krwi od szarpania się z linami. Pyłem półprzytomny. Statek ciągle kolebał się wściekle, a ja albo mimo kołysania próbowałem zasnąć, jeśli oczywiście nie sterczałem na deku w strugach wody i przy akompaniamencie wiatru wyjącego dziko w takielunku. Miałem nadzieję, że kilka następnych godzin spędzę pod pokładem: ciepły sweter, słucha koja...

Otępiające kołysanie sprawiało, że nie czułem się głodny. Brak snu powoli dawał znać o sobie – oczy zamykały się same. Było mi wszystko jedno. Chciałem po prostu zasnąć, ale coś trzymało mnie w ciągłym pogotowiu. Niespokojny... Odwróciłem głowę. Obok mnie Frank nie maił takich problemów – w kilka minut zasnął spokojnym snem, takim, jakim śpią ludzie o czystym sumieniu. Zamknąłem oczy. Wzburzone morze rzucało statkiem: słyszałem jak fale uderzają z impetem o dziób tnący niespokojną wodę, słyszałem stukot deszczu, wycie wiatru, czyjeś ciężkie westchnienie... A potem wszystko zaczęło cichnąć. Zasypiałem...

- All hands on deck!!! – potworny wrzask przeciął ciszę, budząc cały kubryk.

Kiedy nadejdzie burzaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz