Rozdział 12 (John)

17 0 0
                                    

Słonce wisiało już nisko nad horyzontem. Stojąc na deku, patrzyłem na uderzające o keję malutkie fale. Przypłynęliśmy rano. Rozładunek i klar poszły sprawnie. Zwinęliśmy żagle, posprzątaliśmy liny... Jutro, najdalej pojutrze statek przyjmie nowy ładunek, uzupełni zaopatrzenie... Szczęśliwie nie potrzebowaliśmy żadnych większych napraw, więc kilka dni i znów wypłyniemy w morze.

Doki wszędzie były takie same. W powietrzu czuć było mieszankę różnych zapachów: morskiej soli, przegniłego drewna, smoły, tytoniu, wyprawionych skór, herbaty, rumu... i każdej innej rzeczy, którą akurat wiózł statek. Dzielnice portowe też były łudząco podobne. Wzdłuż biegł główny trakt, a od niego odchodziła plątanina wąskich, krętych i ciemnych uliczek. Przechadzając się nimi mijało się sklepy, magazyny, niezliczoną ilość hotelików i pensjonatów. Były też oczywiście liczne tawerny i burdele.

- Chodźże Johny! – Znajomy głos odezwał się z nabrzeża. – Długo będziesz się jeszcze gapił w wodę?! – Tom, dość miły, ale okropnie nerwowy człowiek. – Zbieraj dupę i złaź tu do nas! Trzeba by się napić... W gębie potwornie mi zaschło... – zachichotał.

- Idę! – odkrzyknąłem, zbiegając po trapie.

Na kei oprócz Toma czekali jeszcze Frank i Jack. W czterech zagłębiliśmy się w pełne chaosu Sailortown. Tom szedł pierwszy, pogwizdując jakąś melodyjkę. Za nim Frank i Jack, rozprawiając o czymś zawzięcie. Ja wlokłem się za nimi jak cień. Wczoraj znowu śniła mi się Kira. Wspomnienie jej ciemnoszarych oczu sprawiało, że cały dzisiejszy dzień nie mogłem się na niczym skupić. Ciągle widziałem strzępki wydarzeń sprzed lat... Nawet wizyta na lądzie nie mogła wyrzucić ze mnie tej melancholii. Dni w porcie zawsze były słodko -gorzkie, ale dziś czułem więcej goryczy. Z tłumu uśmiechnęła się do mnie roznegliżowana dziewczyna o półprzytomnych oczach. Pokręciłem przecząco głową.

Portowa dzielnica była miejscem, gdzie ludzie, którzy nie byli marynarzami, lub nie prowadzili na nabrzeżu jakiegoś, najczęściej półlegalnego interesu raczej się nie zapuszczali. Wśród tłumu żeglarzy biegały żebrzące dzieci – synowie i córki dziwek z okolicznych domów rozkoszy i ciemnych zaułków. Kiedy tylko te obdarte dziewczynki trochę podrosną, pójdą w ślady swoich rodzicielek. W barach o nóż miedzy żebra było równie łatwo jak o szklankę rumu. A po kilku takich szklankach zazwyczaj jakaś wprawna dłoń opróżniała dokładnie wszystkie kieszenie spitego nieszczęśnika. Jeśli miało się wyjątkowego pecha można się było wtedy obudzić na rozkołysanym statku i usłyszeć, że spędzi się na nim następny rok. Wielu właścicieli obskurnych hotelików i knajp parało się porywaniem marynarzy*. Sailortown to było miejsce gdzie prawo właściwie nie funkcjonowało. Na gwałty, pobicia, zabójstwa, czy tym bardziej kradzieże nikt nawet nie zwracał uwagi.

Knajpka, do której zaprowadził nas Tom mieściła się w piwnicy dwupiętrowego, murowanego budynku. W środku panował zaduch: powietrze wypełniały kłęby tytoniowego dymu. Czuć było woń alkoholu, oleju i wszystkiego, co na nim smażono. Wewnątrz nieznośny hałas: gwar rozmów, śmiechy... Ktoś śpiewał, ktoś inny wygrywał skoczną piosenkę na flecie. Pomieszczenie nie miało okien, ale na ścianach wisiało wiele lamp. Na stołach stały świece. Usiedliśmy przy wolnej ławie w kącie.

- Ej! Kwiatuszku! – Jack wesoło krzyknął do ślicznej blondynki i niosącej na tacy kilka kufli piwa. – Pozwól no do nas!

- Chwilkę, chłopcy!

Niedługo zjawiła się znowu koło nas. Była młodziutka – może szesnaście lat...i naprawdę ładna. Złote włosy miała zebrane w luźny kok. Na twarzy błyszczały duże, zielone oczy.

Kiedy nadejdzie burzaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz