ROZDZIAŁ 3 GOŚCIE I PLANY NA NOWY ROK

901 74 10
                                    


            Przyjęcie ślubne było udane. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłam. Byłam szczęśliwa, a niespodziewane oświadczyny dodały mi skrzydeł. Pomimo, iż większość watahy była świadkiem wyczynu Williama, niektórzy pełnili wartę przed domem Jacka pilnując, aby na przyjęciu nie pojawili się nieproszeni goście. Wymieniali się i co chwilę pojawiał się ktoś nowy, kto chciał nam pogratulować. Mariach była tak wzruszona, że gdy do nas podeszła nie potrafiła powstrzymać łez. Moje koleżanki z pracy, nie mogły uwierzyć w to, co się wydarzyło, a powietrze wokół było aż ciężkie od plotek. Podszedł do nas również Jefferson, którego twarz jak nigdy rozpromieniał uśmiech. Był to tak nieprawdopodobny widok, że dziewczyny poprosiły o wspólne zdjęcie.
           - Szefunciu to zdjęcie będzie wisieć w ramce w naszym pokoju socjalnym i będzie przypominać nam, że nasz szef potrafi się uśmiechać! – odparła nieco wstawiona Margaret, wywołując atak śmiechu wśród wszystkich, którym wiadomo było, o co chodzi.
           Jefferson spojrzał na nią unosząc brew, po czym parsknął stłumionym śmiechem.
           - Margaret... A ty widać, że już się lepiej czujesz! – odparł przyjmując nagle surowy wyraz twarzy.
           - Oczywiście, że lepiej – odpowiedziała wygłupiając się i łapiąc go pod ramię.
           Kiedy zebraliśmy się w małym gronie, aby zrobić sobie zdjęcie, Daniel z uśmiechem zaczął przyglądać się swojej załodze.
           - No moi drodzy – odparł otoczony gromadką swoich podwładnych. – Patrzycie na serce szpitala w Olympii. Ci ludzie są najwspanialszą załogą, z jaką przyszło mi do tej pory pracować. A kobiety w tym gronie mają twardą rękę, więc panowie zachowajcie ostrożność... A tak na poważnie, to bardzo wam dziękuję i chociaż bywam wybredny... Nie myślcie sobie, że o tym nie wiem, praca z wami jest dla mnie zaszczytem.
           Kiedy tylko skończył mówić, wszyscy zaczęli bić mu brawa. Ustawiliśmy się do zdjęcia, po którym Daniel niespodziewanie złapał pod ramię Margaret i porwał ją w tany, wywołując uśmiechy na twarzach gości.
           - Jefferson jest wstawiony, czy on naprawdę potrafi się bawić? – William patrzył na niego z lekkim niedowierzaniem.
           - Myślę, że i jedno i drugie – odparłam z równym niedowierzaniem obserwując Jeffersona.
           Po chwili dołączyli do nas Jane i Jack, którzy byli już gotowi do podróży. Odprowadziliśmy ich do auta.
           - I jak się czujesz Emily, jako przyszła pani Brichard? – Jane patrzyła na mnie, zalotnie mrugając powiekami.
           - Bardzo... Dobrze – odparłam z uśmiechem.
           - A ty jak? – Zwróciła się w stronę Williama. – Stres już minął? Jak się czujesz w nowej roli?
           - Jeszcze tak do końca do mnie nie dotarło, że usidliłem takiego anioła – odparł otulając mnie ramieniem.
           - Szkoda, że musimy już jechać, ale... Obowiązki wzywają. – Roześmiała się chwytając Jacka za pasek od spodni i wciągając go do samochodu. Biedny Jack zdążył tylko posłać w naszą stronę uśmiech i pomachać nam na do widzenia.
           - Oj, będzie się działo. – William zaczął się śmiać. – Miejmy tylko nadzieję, że Jack to przeżyje.
           - Przestań wariacie jeden. – Szturchnęłam go w bok.
          Objął mnie w pasie i spojrzał mi głęboko w oczy. Przejechałam dłonią po jego włosach i nie mogłam uwierzyć, że to, co się dzisiaj stało nie jest snem.
            - Teraz rozumiesz? – zapytał przyciągając mnie do siebie.
            - Co?
            - Dlaczego zdawałem ci te wszystkie pytania.
            - Przepraszam, ale naprawdę nie sądziłam, że chcesz się oświadczyć... Mówiłeś o sprawach ważnych i ważniejszych dlatego...
           - Dlatego sprawy ważne mogą poczekać. – Nie pozwolił mi dokończyć. – Zrozumiałem to dopiero jak prawie cię straciłem.
          - Dziękuję... Sprawiłeś mi ogromną niespodziankę.
          - Proszę bardzo – odparł przykładając dłoń do mojego policzka.
          - Och... Jakie to romantyczne. – Za naszymi plecami pojawił się Michael wraz z Isztar. – Narzeczona para. – Roześmiał się mierząc Williama burszowskim spojrzeniem.
           - Masz jakiś problem braciszku? – William spojrzał na niego spod oka.
           - Nie... Po prostu bije od ciebie taka aura, że widać ją z drugiego końca ogrodu. Zapewne, gdyby dołączyła do niej aura Mily, to wyglądalibyście jak latarnia morska. – Roześmiał się.
           - Popatrz się na siebie i Isztar, wy już wyglądacie jak dwa lampiony. A tak nawiasem mówiąc, to już czas i tobie zacząć myśleć o...
           - O proszę. Ledwie, co się oświadczył, a już mi będzie morały prawił. Przyjdzie czas i na mnie, nam się nie spieszy... Prawda kochanie?
           - Jesteśmy już ze sobą dwadzieścia lat, przestałam się łudzić, że wydorośleje – odparła Isztar mierząc, Michaela rozgoryczonym spojrzeniem.
           - Słucham? – Roześmiał się. – Mam ponad dwieście lat, a ty mi mówisz, że jestem niedojrzały? – Złapał Isztar w pasie i zarzucił sobie na ramię jednocześnie kierują się w głąb ogrodu.
           - Postaw mnie na nogi! Oszalałeś? Zburzysz mi fryzurę! – krzyczała.
           - Dwa zmarnowane okazy kalectwa moralnego. – Patrzył na nich rozbawiony.
           - Kochają się i to jest najważniejsze.
           - Dwadzieścia lat... I chyba ze dwadzieścia rozstań mają na swoim koncie. Żyją ze sobą jak kot z psem. Najlepiej, kiedy się nie widują.
           Zaśmiałam się cicho i zrezygnowana oparłam głowę o ramię Williama, z uśmiechem przyglądając się szalonej parze, która znikała w mroku.
           - A David i Lilith? Długo są już razem?
           - Oni też mieli kryzysy. Niedawno zeszli się po... Dość długim rozstaniu. Ale nikt z nas nie wróży im wspólnej przyszłości.
           - Dlaczego?
           - Lilith jest często nieszczera wobec Davida, niestety widzimy to tylko my. On jej wierzy i to nas powinno martwić.
           - Nie przepadasz za nią.
           - Nie ufam jej. Jest starą wyjadaczką, ma prawie tyle lat, co my i według mnie potrafi się dobrze maskować. Ale David ją zaakceptował, więc musimy ją tolerować.
           William miał rację, Lilith była słodką z wyglądu osobą, ale w sekundę potrafiła odwrócić się o sto osiemdziesiąt stopni. Gdy zobaczyłam ją pierwszy raz, już wtedy wzbudziła we mnie mieszankę pozytywnych jak i negatywnych zarazem emocji. Dzisiaj mojej uwadze również nie umknął jej sarkazm i dziwne spojrzenia, którymi mnie obrzucała, gdy tańczyłam z Davidem.
           - Coś się stało? – Podeszli do nas Stella i Sebastian.
           - Nie. Tak sobie stoimy, jest tu troszkę więcej przestrzeni – odparł William wyciągając ramię w kierunku siostry.
           - To prawda – odparła z uśmiechem. – Jak się czujecie w nowej roli?
           - Ja? Cudownie – odparł. – Ale nie chcę mówić za Mily.
           - Ja również – odpowiedziałam z uśmiechem.
           - Fajne uczucie – wtrącił się Sebastian. – Niby to nie ślub, ale czujesz tak jakbyś był już czyjąś własnością.
           - Tak... Czułam dokładnie to samo. – Stella spojrzała na Sebastiana rozmarzonym wzrokiem, a ten z czułością pocałował jej dłoń.
           - No to jak? Damy się im nacieszyć sobą? – zapytał patrząc na nas z wyrazem lekkiego rozbawienia.
           - Idziecie już? – William był wyraźnie zaskoczony.
          - Idziemy. Bastek jutro wyjeżdża do Europy i wróci aż za miesiąc, chcę się nim nacieszyć – odparła ze smutkiem.
           - Dlaczego nie jedziesz ze mną? – zapytał Sebastian.
           - Nie wiem czy to dobry pomysł. – Zamyśliła się.
           - Oczywiście, że dobry – wtrącił się William. – Co cię tu trzyma?
           - Masz rację... Jedziemy się pakować. – Rzuciła się na szyję Williamowi i mocno cmoknęła go w policzek.
          Kiedy poszli staliśmy jeszcze chwilę w milczeniu.
           - Stella jest zaręczona?
           - Tak... Od przeszło pięciu lat – odparł z uśmiechem.
          - Dlaczego nic nie mówiła? I kiedy ślub?
          - Mily... Żyjemy już dwieście lat, ciągle tacy sami. Nie starzejemy się, nie chorujemy i nie myślimy o przyszłości w takich kategoriach jak ty. Ty po upływie kilkunastu lat, patrząc codziennie w to samo lustrzane odbicie też to zrozumiesz. Mamy czas. Czym jest dwadzieścia lat w porównaniu do dwóch wieków? Nasz sposób myślenia może się i zmieniał na przełomie wieków, ale wigor życiowy zatrzymał się, gdy byliśmy jeszcze młodzi. Każde z nas jest inne, David jest opanowany i stanowczy, Stella jest zwariowana i serce oddałaby ci na talerzu, a Michael jest lekkoduchem coś w stylu łatwo przyszło, ławo poszło. Nie spieszy im się, bo i tak wiedzą, że zdążą.
           - A ty?
           - Co ja? – Spojrzał na mnie zaskoczony.
           - Jaki ty jesteś?
           - Do tej pory... Byłem zagubiony, zamknięty w sobie i zgorzkniały, ale odkąd się pojawiłaś wszystko się zmieniło. Nie sądziłem, że kiedyś będę myślał w takich kategoriach jak teraz.
           - O jakich kategoriach mówisz?
           Spojrzał na mnie unosząc brew. Zaczął się podśmiechiwać.
           - Ach ta twoja dociekliwość... Wszystko musisz wiedzieć, wszystko musisz widzieć i ta zapobiegliwość, i przedwczesne wyciąganie wniosków, albo nie myślisz w ogóle, albo jak już coś wymyślisz to trzeba zaprzęgu konnego, aby cię od tego odwieść... To jest ta właśnie cecha, której w tobie nie cierpię, a która fascynuje mnie do tego stopnia, że czułbym się nieswojo, gdybyś nagle się zmieniła. Nienawidzę nie wiedzieć, o czym myślisz tak samo jak nienawidzę zastanawiać się tysiąc razy zanim coś powiem z obawy, że znów wyciągniesz pochopne wnioski.
           - Ale...
           - Nie chcę słyszeć „ale" Chcę z tobą zatańczyć i nie chcę odpowiadać dziś na żadne pytania.
           - Ale...
           - Ciii... - Przytknął mi palec do ust. – Żadnego, „ale", panno Moulton.
           - Jesteś delikatny, wrażliwy, subtelny i czarujący – odparłam bez zastanowienia. – Jesteś też, szarmancki, bystry, inteligentny i bywasz apodyktyczny i nerwowy.
            - I niebezpieczny... Zapomniałaś dodać – odparł ze smutkiem, spuszczając głowę.
           - Nie dla mnie. Dla mnie jesteś chodzącym i żyjącym dowodem na istnienie dobra na tym świecie. Przeciętny człowiek wyrządza więcej zła drugiemu człowiekowi w ciągu doby niż ty w ciągu całego wieku.
           - Za bardzo mnie idealizujesz.
           - A podobno to ja podchodzę do siebie zbyt samokrytycznie. – Roześmiałam się drwiąco.
           - Bo tak jest...
           - Och proszę cię!
           - Co się dzieje dzieci? – Za plecami usłyszałam głos Harry'ego, który zmierzał w naszą stronę wraz z Mariach. – Kłócicie się?
           - Ależ skąd... Twój syn w ciągu dwóch wieków skonsumował wszystkie rozumy i wie lepiej ode mnie, co o nim myślę, tak samo, o czym nie myślę, ale skutecznie mi o tym próbuje przypomnieć i wmówić mi, co myśleć powinnam.
           Harry stał przede mną z otwartymi ustami i przerzucał swoje skupione spojrzenie raz na Williama, raz na mnie. Mariach parsknęła śmiechem.
            - Dobrze... A teraz zacznij od początku tylko... Powoli.
            - Mily chciała powiedzieć, że narzucam jej swój sposób myślenia nie próbując nawet przyjąć do wiadomości, że ona ma inne zdanie niż ja. – William wtrącił się, przyglądając mi się z nieukrywaną pobłażliwością.
           - Tak jak mówisz tylko troszkę inaczej – żachnęłam się, mierząc go rozeźlonym spojrzeniem.
           - Taaak... - westchnął. - To tylko wierzchołek góry lodowej jej skromnych możliwości.
           - Wierzchołek góry lodowej? – powtórzyłam jednocześnie się pokrzywiając. – Niewiniątko się odezwało – mruknęłam.
           - Nie słyszałem jeszcze jak się kłócicie, ale już teraz wiem, że będę lubił przysłuchiwać się tej... waszej ostrej wymianie zdań. Mily tak trzymaj, on za długo miał wolną rękę i robił, co chciał. Nie przywykł do kompromisów i ustępliwości, zawsze wydaje mu się, że ma rację. Zdaje się, że szybko to zmienisz. – Harry popatrzył na Williama wyraźnie rozbawiony, po czym zbliżył się do jego ucha. – Po kłótni najbardziej lubię się godzić – szepnął wywołując półuśmiech na twarzy Williama.
           Kiedy poszli w głąb ogrodu, spojrzałam na Williama, który trzymał dłonie w kieszeni i z głupawym uśmiechem na ustach wpatrywał się w mrok.
           - Nie sprzeczajmy się – odparł po chwili obejmując mnie ramieniem. – Chociaż ja lubię się z tobą sprzeczać.
           - Lubisz się ze mną sprzeczać. Dlaczego?
           - Dlatego, że zawsze mnie czymś zaskakujesz. Jesteś urocza nawet wtedy, kiedy się złościsz.
           - Nie podlizuj się. – Spojrzałam na niego również obejmując go w talii.
           - Mogę? – Wyciągnął w moją stronę dłoń, zapraszając do tańca.
           - Z przyjemnością. – Zgodziłam się.
           W połowie utworu podszedł do nas Harry, ze skwaszonym wyrazem twarzy. William zatrzymał się. Jego twarz pobladła, a oczy niemal natychmiast pociemniały.
           - Co się dzieje? – Zaniepokoiłam się.
           - Mieliśmy gości – odparł Harry. – Przeszukali nasz dom. Zostawiłaś medalion w domu Emily?
           - Nie. Ma go William. – Niemal natychmiast zaczęłam w duchu dziękować Bogu, że powierzyłam go Williamowi.
           - Jest bezpiecznie? – Napięcie na twarzy Williama było już tak widoczne, że nie potrzebowałam więcej wyjaśnień.
          - Tak – odparł. – Jedziemy z Mariach do domu, wy zostańcie.
          - Nie ma mowy – wtrąciłam się. – Jedziemy z wami.
           Po około czterdziestu minutach przekraczaliśmy próg domu. Bałam się tylko o to, aby nie zastać w nim tego, co zastałam u siebie po wizycie nieproszonych gości. Na szczęście nie było tak źle. Wewnątrz panował bałagan. Rzeczy były postrącane i powyrzucane z szuflad i szafek. Walały się po podłodze. Żaden przedmiot nie znajdował się na swoim miejscu. Każde pomieszczenie wyglądało jakby przeszło przez nie stado dzikich bestii.
           - Nie czuć smrodu – zauważył David.
           - To dziwne – wtrącił się Michael. – Czulibyśmy je, a obszedłem cały dom i nie czuję nic. Oczywiście sejf jest otwarty – dodał, przenosząc spanikowane wręcz spojrzenie na mnie.
           - Mileny też nie czułem za dobrze. Cuchnęła wiedźmą, ale tak delikatnie, a medalion mam ja, wiec spokojnie. Nie ma powodów do paniki.
           Michael, aż usiadł z wrażenia, i ciężko westchnął, rozglądając się po salonie.
          - Niech każdy idzie do swojego pokoju i sprawdzi czy coś nie zginęło – w końcu odezwał się Harry.
           - U mnie nic – odparła Stella, która była w domu, jako pierwsza.
           - U mnie też nic – dodał Michael.
           - W takim razie mieliśmy tu Cioty! Gdyby to byli złodzieje to z pewnością coś by zabrali. Tylko, dlaczego nie cuchną?
           - To na pewno były one – wtrąciła się Stella. – Albo, ktoś wynajęty przez nie i wiedzieli czego mają szukać.
           - Dzięki Bogu dom jest cały – odezwałam się nieśmiało. – Bałam się, że będzie wyglądał tak jak mój – dodałam.
           Odetchnęłam z ulgą, jednak dłonie i tak zaczęły drżeć. William w sekundzie znalazł się tuż obok mnie. Wszyscy byli bardzo poruszeni całą tą sytuacją, tylko Lilitch nie zabierała głosu. Przez chwilę stała z boku przyglądając się temu bałaganowi, po czym zabrała się za robienie porządków. Nagle mnie olśniło.
           - Skąd one mogły wiedzieć, że dzisiaj w domu nie będzie nikogo? – Stanęłam na środku pokoju i ukradkiem zerknęłam na Lilith, która również stanęła i wbiła we mnie swoje zdziwione spojrzenie. – Może one też mają swoją wtyczkę, zastanawialiście się nad tym?
           Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę.
           - To, co mówisz nie jest pozbawione sensu. – Jako pierwszy odezwał się po chwili Harry. – Rzeczywiście, albo to jest dziwny zbieg okoliczności, albo mamy w szeregach intruza.
           - Może to ktoś z osady – zastanowił się David.
           - Najprawdopodobniej. – Teraz głos zabrała Lilitch. – Wszyscy tam wiedzieli, że żeni się syn Batszeby, i że będziemy na weselu.
           - Nie będziemy zgłaszać tego na policję – skwitował Harry zmieniając temat. – Emily jeszcze musi złożyć zeznania z poprzedniego wydarzenia, śledztwo jest w toku, nabraliby tylko niepotrzebnych podejrzeń. Trudno, trzeba tu posprzątać i zastanowić się nad wartami. Ktoś musi obserwować dom. Jutro zrobimy małe posiedzenie i zastanowimy się nad tym, co dalej.
           Wyszłam na górę do sypialni i zaczęłam szukać czegoś do przebrania. Moje rzeczy walały się po całym pokoju, wymieszane z ubraniami Williama. Żal ściskał mi serce, bo powód tego bałaganu był znany wszystkim, tylko nikt głośno o tym nie mówił, ponieważ nie chcieli zrobić mi przykrości. Czułam jak narasta we mnie złość i żal. Zaczęłam szarpać się z suwakiem sukienki.
           - Spokojnie skarbie. – Tuż za mną pojawił się William, który jednym płynnym ruchem rozsunął cieniutki zamek.
           - Dziękuję – powiedziałam unikając jego spojrzenia, gdyż nie chciałam, aby po raz kolejny widział, że walczę ze łzami. Zresztą ostatnimi czasy nie robiłam nic innego.
           - Mily... - szepnął łapiąc mnie za ramiona i odwracając do siebie. – Proszę cię przestań się obwiniać.
           - Jak mam przestać się obwiniać? Spójrz jak wygląda dom... A co jeśli zostawiłyby go w takim stanie jak u mnie? Przeze mnie mogliście stracić wszystko.
           Starałam się nie rozpłakać. Jednak moje zdenerwowanie było tak duże, że nie mogłam opanować drżenia rąk i głosu.
           - Proszę cię Emily, to nie twoja wina. – Uspokajał mnie, trzymając w ramionach.
           - Ten dom po dwóch tygodniach od twojego zniknięcia wyglądał dużo gorzej. – Niespodziewanie do pokoju wszedł Harry.
           - Naprawdę musisz teraz? – jęknął William. – To niezbyt dobra chwila na takie wspominki.
           Spojrzałam na Williama, który wydawał się być teraz lekko zaniepokojony.
           - O czym mówi Harry?
           - Gdy odeszłaś, Scot zrobił Williamowi awanturę. Była tu taka bijatyka, że nasza piątka nie potrafiła ich rozdzielić. Na dole wymienione są niemal wszystkie okna, drzwi i meble. Nie zauważyłaś? Tych kilka szmatek powyrzucanych z szuflad to mały pryszcz w porównaniu do tego, co działo się tu kilka tygodni temu. Masz przestać się denerwować, bo William ma rację. To nie twoja wina i nikt nie ma do ciebie żadnych pretensji, a to co tu widzisz jest aktem ich desperacji. Rozumiesz?
           - Staram się Harry. Staram się to zrozumieć.
           - Nic wam nie zginęło?
           - Na pierwszy rzut oka nie – odparł William.
           - W takim razie nie przeszkadzam... Mily w porządku? – Wychodząc zwrócił się jeszcze raz w moją stronę, próbując upewnić się, że nie doznałam załamania nerwowego.
           - Tak... Chyba tak. – Zmusiłam się do uśmiechu.
           Usiadłam na łóżku i zaczęłam głęboko nabierać powietrza. Musiałam pogodzić się z tym, że moje szczęście nie mogło trwać zbyt długo. Spojrzałam na złoty krążek z niebieskim oczkiem, któro delikatnie skrzyło się w świetle lampy. Delikatnie przesunęłam po nim opuszkami palców.
           - Mam nadzieję, że ci się podoba. Jesteś skromna i subtelna, wybierałem go z taką właśnie myślą. – Obok mnie przysiadł się William.
           - Jest prześliczny – odparłam ze smutkiem.
           - Nie chcę abyś się zadręczała. Powinnaś już wiedzieć, że są zdolne do wszystkiego. Jak wielu dowodów jeszcze potrzebujesz?
           - Chodźmy sprzątać to pobojowisko. – Urwałam temat.
           Wstałam i zaczęłam zbierać z podłogi powyrzucane z półek sprzęty. Znalazłam również koszulkę na ramiączkach i dżinsy. Zsunęłam z ramion sukienkę i stanęłam przed Williamem w samej błękitnej bieliźnie. Patrzył na mnie lekko zdeprymowany, ale nie odwrócił spojrzenia, a jedynie uśmiechnął się subtelnie. Ubrałam się i zaczęłam sprzątać.
           - Chodź... - Wysunął w moją stronę dłoń. Spojrzałam na niego nieufnie. – Chodź, chcę abyś coś zobaczyła.
           Niepewnie ruszyłam za nim w kierunku wyjścia. Podeszłam do barierki i spojrzałam w dół na salon. Cała rodzinka oprócz Lilith i Isztar, które stały w bezpiecznej odległości, uwijała się w takim tempie, że miałam wrażenie jakby ktoś przewijał taśmę. Patrzyłam na nich zdumiona i nie mogłam oderwać oczu od przemieszczających się po pokoju postaci. Nie wiem ile tak stałam, ale nim zdążyłam otrząsnąć się z szoku, salon był już prawie posprzątany. Spojrzałam w stronę, gdzie powinien znajdować się William, ale ku mojemu zaskoczeniu nie było go obok mnie. Wróciłam się do sypialni, w której znalazłam swoją zgubę. Mój lupus kończył układać porozrzucane płyty. Został tylko bałagan w łazience. Gdy do niej weszłam pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy był zamazany na lustrze napis. Patrzyłam w nie próbując odszyfrować, choć jedną literę.
           - Nie wysilaj się. – Usłyszałam z boku głos Stelli. – Zamazałam go tak abyś nie mogła przeczytać.
           - Dlaczego? Ja chcę wiedzieć, co tu było napisane. – Spojrzałam na nią sfrustrowana.
          Obok nas pojawił się również William.
           - Nie były to, ani groźby, ani nic znaczącego – odparła poirytowana.
           - Więc, co to było?
           - Wyzwisko – odparła po chwili. – Popis ich inteligencji.
           - Stella? Spójrz na mnie i powiedz mi jeszcze raz, że nie było tam pogróżek czy jakiś klątw.
           Byłam zdenerwowana i z trudem godziłam się z jej odpowiedzią. Spojrzała na mnie przewracając oczami, po czym złapała mnie za ramiona i pochylając się tuż nade mną spojrzała mi w oczy.
           - Nie było tu pogróżek, ani żadnych klątw. Są niebywale głupie, ale na swojej robocie się znają. Medalion chroni cię przed klątwami, a my już jesteśmy pod urokiem jednej z nich, więc żadna już nie zadziała... Dlatego uspokój się. Zamazałam ten napis, bo nie chciałam abyś go czytała, ponieważ uważam, że nie zasłużyłaś sobie na to, co cię spotyka. Wierzysz mi teraz?
           - Tak, dziękuję i przepraszam – westchnęłam zabierając się za czyszczenie lustra.
           Stella i William zaczęli układać ubrania w garderobie, a ja powoli układałam na półki rzeczy w łazience. Po około godzinie dom wyglądał tak, jakby nigdy nie było tu żądnego włamania. Usiadłam na sofie obok Isztar, która obdarzyła mnie uśmiechem.
           - Wszystko w porządku? – zapytała.
           - Tak... Oprócz tego, co w porządku nie jest – mruknęłam nie kryjąc frustracji.
           - To wszystko jest takie niesamowite – zaczęła. – Nic nie wiedziałaś o swoich korzeniach, dziwnym zbiegiem okoliczności trafiłaś na Brichardów i skradłaś serce jedynego faceta w tej rodzinie, który był spisany przez nas na samotność, uczyniłaś coś, co było praktycznie nie realne. Trafiłaś do osady, gdzie się urodziłaś, dowiedziałaś się wszystkiego i nie przerosło cię to. Podziwiam cię.
           - Dzięki – odparłam bez entuzjazmu. – I przerosło. Nawet nie wiesz jak bardzo. Zrozumiałam to wtedy, kiedy obok nie było Williama.
           - Poradzisz sobie, jesteś dzielna i silna pomimo zmęczenia. Z Brichardami nasze szanse wzrastają do dziewięćdziesięciu procent, a z nami do stu. – Uśmiechnęła się. - Wszystko się poukłada, zobaczysz.
           Odwzajemniłam uśmiech jednak nie kontynuowałam naszej rozmowy. Przeprosiłam i wyszłam na taras, na którym odnalazłam spokój. Wpatrywałam się w ciemność, przed sobą. Noc była ciepła, wiał tylko delikatny wietrzyk, który dyskretnie i czule gładził moją skórę. Ta samotność nie trwała długo, gdyż mój wilk był teraz nad wyraz czujny i praktycznie nie spuszczał mnie z oczu. Drzwi za moimi plecami cicho się otworzyły.
           - Nie powinnaś wychodzić sama na zewnątrz – odparł zachodząc mnie od tyłu.
           Jego dłonie z czułością przesunęły się po moich ramionach, przyprawiając mnie o gęsią skórkę.
           - Przepraszam, ale musiałam wyjść. Muszę się wyciszyć i pogodzić z całą tą sytuacją.
           - Nadal gryziesz się tym, co się stało?
           - Staram się z tym pogodzić – odpowiedziałam. – Macie przeze mnie tylko kłopoty.
           - Miewaliśmy gorsze problemy. – Pocałował mnie w skroń. – A to, co się dzieje teraz nie jest twoją winą. Gdybyś oddała im to świecidełko, dopiero wtedy mielibyśmy kłopoty – dodał, zakładając mi na szyję medalion.
           - Muszę się go pozbyć. Mam go już dość! Nienawidzę tej błyskotki!
           - Cierpliwości... Poradzimy sobie, to tylko kwestia czasu. Jutro pojedziemy do osady, porozmawiamy z Cassandrą, może sobie coś przypomniała.
          - Było by to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.
           William zaśmiał się cicho.
           - Ach, to twoje czarnowidztwo.
           - Jestem po prostu realistką – odburknęłam. – Pewne rzeczy da się przewidzieć.
           - Ale dzisiejszych oświadczyn nie przewidziałaś, wręcz byłaś przekonana, że ten moment nigdy nie nastąpi i co? Jesteś już przyszłą panią Brichard.
           - To prawda, zaskoczyłeś mnie. – Odwróciłam się ku niemu, wtulając w jego ramiona. – Tego się nie spodziewałam.
           - To teraz zamiast rozmyślać nad tym, co się stało, zacznij myśleć nad datą ślubu. – Uśmiechnął się.
           - Zwariowałeś? – Spojrzałam na niego zdumiona.
           - Jestem śmiertelnie poważny. Nie chcę czekać dwadzieścia lat, ani nawet roku. Chcę się z tobą ożenić najszybciej jak się da.
           - Zwariowałeś... A może jesteś chory? – Dotknęłam dłonią jego czoła.
           - Tak... Na twoim punkcie.
           Roześmiał się i przyciągnął do siebie, delikatnie łącząc nasze usta. Ten błogostan również nie trwał długo, gdyż za naszymi plecami znów otworzyły się drzwi.
           - Tutaj się schowaliście. – Na taras wszedł David. – Wszystko w porządku? – Zerknął na mnie podejrzliwie.
           - Tak. – Z uśmiechem odparł William, czule spoglądając w moje oczy.
           - Uff... Duszno tu jakoś... Miłość... – David roześmiał się i wyszedł zostawiając nas samych.
           - To jak? Hucznie czy skromnie w gronie rodziny i przyjaciół? – mówił melodyjnym łagodnym tonem.
           - Skromnie. Nie lubię hucznych imprez.
           - Tak myślałem... - zamruczał, uśmiechając się pod nosem. - Nowy Rok?
           - Ty naprawdę oszalałeś, przecież to za trzy miesiące. – Po raz kolejny wprawił mnie w zdumienie.
           - A więc postanowione?
           - Mówisz poważnie, czy naśmiewasz się ze mnie?
           Byłam tak zbita z tropu, że nie wiedziałam, co sądzić o tym szaleństwie. William patrzył na mnie bardzo poważnie i pewnie.
           - Jeżeli masz wątpliwości... Możemy poczekać. To tyko propozycja. – Zaczął się tłumaczyć.
           - Nie mam wątpliwości... Tylko znów mnie zaskoczyłeś.
           - No to jak? – Ponownie roześmiał się łobuzersko.
           - Dobrze – odparłam bez zastanowienia. – Niech tak będzie. Nowy rok, nowy rozdział w życiu.
           Po chwili weszliśmy do salonu. Ku mojemu zaskoczeniu, była w nim cała wataha. Wszyscy głośno dyskutowali o tym, co się stało. Brakowało tylko Scota i Carli.
           - Moi drodzy – odezwał się William. Zamarłam, gdyż chyba domyślałam się, co chce zrobić. – Chcielibyśmy ogłosić jeszcze jedną ważną nowinę.
           W salonie zrobiła się cisza, a oczy wszystkich zatrzymały się na nas. Mariach spojrzała na nas, nie kryjąc już wzruszenia. Zapewne już wiedziała, co to za wiadomość.
           - W noc Sylwestrową postanowiliśmy się pobrać... Po cichu, skromnie w obecności tylko rodziny i najbliższych przyjaciół.
            - Co?! Nie róbcie mi tego...- jęknęła Stella. – Jak to po cichu i skromnie?!
           Stella wpatrywała się w nas z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy.
           - Nie chcemy hucznego wesela. Już zdecydowaliśmy – odparł.
           - To wspaniała wiadomość. – Harry podszedł do Williama i mocno go uścisnął. – Jestem z ciebie dumny synu.
           W salonie rozbrzmiały brawa. Wszyscy byli zaskoczeni, nikt nie spodziewał się tak szybkich decyzji z naszej strony. Jedynie Mariach stała wpatrując się w nas ze łzami w oczach. Gdy do nas podeszła, jej twarz promieniała.
           - Strasznie się cieszę. – Uścisnęła nas. – Prawdę mówiąc, spodziewałam się tak szybkich deklaracji z waszej strony i nie mogłam się doczekać, kiedy ogłosicie termin ślubu.
           - Natomiast ja jeszcze jestem zaskoczona. To nie był mój pomysł. – Spojrzałam na Williama, który cicho podśmiechiwał się pod nosem.
           - Jedziecie po bandzie. – Podszedł do nas również Michael. – Przez was sam zaczynam zastanawiać się nad oświadczynami.
           - Najwyższa pora – odparł otaczając ramieniem brata. – Najwyższa pora.
           - Chociaż alkohol wyraźnie nam szkodzi, to dziś jest tak wyjątkowa okazja, że na łyk szampana możemy sobie chyba pozwolić?
           Do pokoju wszedł David z butelką szampana, którą przed otwarciem wstrząsnął, po czym strumień wzburzonego napoju skierował prosto na nas, wywołując śmiech i brawa wszystkich obecnych w salonie. Pomimo, iż William próbował osłonić mnie własnym ciałem, przed tryskającym z butelki trunkiem i tak byłam cała mokra. Oboje byliśmy mokrzy, szczęśliwi i lepcy. Moje włosy zamieniły się w lepkie i sztywne kołtuny. William patrzył na nie z wyrazem załamania na twarzy.
Siedzieliśmy ze wszystkimi do bardzo późna w nocy. Chłopaki wygłupiali się do tego stopnia, że były momenty, w których ledwie nabierałam ze śmiechu powietrza. Michael przechodził samego siebie, nawet Harry jak nigdy, dziś wykazywał się wspaniałym humorem. Wszyscy zdawali się nie przejmować tym co się stało, a ja pierwszy raz od bardzo dawna poczułam się naprawdę rozluźniona i zaakceptowana. Odpoczęłam od dręczących mnie myśli i wyrzutów sumienia.
Kiedy było już po drugiej w nocy, jako pierwsi, z pokoju wyszli Michael i Isztar, która była już zmęczona. Niedługo po nich zaczęli wychodzić pozostali. Ja również odczuwałam już zmęczenie, co szybko zauważył William.
           - Idziemy pod prysznic? – szepnął mi do ucha szelmowsko się uśmiechając.
           - Idę... Pod prysznic. – Poprawiłam go, posyłając mu stanowcze spojrzenie.
           - Ach tak... Nie chcesz kąpać się z przyszłym mężem.
           - W kabinie jest za ciasno, nie zmieścimy się. – Roześmiałam się.
           Kiedy weszliśmy do sypialni, od razu poszłam pod prysznic. Miałam tak zlepione włosy, że musiałam myć je kilka razy. Kiedy stanęłam przed lustrem z zamiarem ich rozczesania, niemal natychmiast w łazience pojawił się William.
Był w znakomitym nastroju. Uśmiechnął się i bez słowa pocałował mnie w skroń, rzucając spojrzenie na moje włosy, po czym rozebrał się i również wszedł pod prysznic, delikatnie zasuwając za sobą drzwi kabiny. Jak zwykle przyglądałam się mu lekko zawstydzona, co tak jak za każdym razem wywoływało na jego twarzy wyraźne rozbawienie.
Usiadłam na łóżku i spojrzałam na swoją dłoń. Nie mogłam uwierzyć, w to, co się stało. Nie musiałam długo czekać na powrót swoich obaw, które znów zaczynały mnie dręczyć. Bałam się, że za chwilę może znów stać się coś złego. Nie potrafiłam zacząć myśleć pozytywnie i nie zadręczać się. Kiedy z łazienki wyszedł William, spojrzałam na niego i mimowolnie się uśmiechnęłam. Był tak pogodny, że zaczęłam zastanawiać się czy przypadkiem nie widzę go pierwszy raz w tak dobrym nastroju.
           - Jak się czujesz? – zapytał podchodząc do mnie.
           - Jestem... - westchnęłam. Głos ugrzązł mi w gardle. – Szczęśliwa – szepnęłam niepewnie.
           - Hmm... Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco – odparł przysiadając się obok mnie.
           - Bo chyba boję się do tego przyznać. Boję się, że zaraz coś się stanie, coś, co sprawi, że...
           - Przestań. – Przerwał mi. – Przestań się zadręczać. Za trzy miesiące będziesz panią Brichard. Nie pozwolę na to, aby było inaczej. Teraz tylko to jest dla mnie ważne. Czekałem na ciebie dwa wieki.
           - Dwieście lat. – Roześmiałam się. – Żeby tylko było, na co czekać. Możesz mieć każdą książę, a wybrałeś zwykłą chłopkę.
           - Nie zaczynaj od nowa – odparł surowym tonem. – Już to wyjaśnialiśmy sobie.
           - Wtedy na tej imprezie, kiedy o niemal nie udusiłeś tego narkomana, jednak znalazłam sobie męża. – Roześmiałam się. – Od tamtej pory zaczęliśmy się spotykać.
           - Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. Miałem nie iść tam, ale po prostu nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Odczuwałem ogromną potrzebę upewnienia się czy nic ci nie grozi.
           - A co ze Scotem? Co tu się działo i dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś?
           - Taaak... A już myślałem, że przesłuchanie mnie minie. – Skrzywił się pod nosem i przewrócił oczami.
           - To źle myślałeś. – Spojrzałam na niego spod oka. – Masz mi wszystko opowiedzieć i nie chcę słyszeć standardowego tekstu „nie chciałem cię denerwować".
          William zachichotał. Spojrzał na mnie z łobuzerskim uśmiechem, po czym głęboko westchnął.
           - Scot obwiniał mnie o to, że odeszłaś. Gdy szukaliśmy cię, doszło pomiędzy nami do sprzeczki, podczas której stwierdził, że za bardzo ograniczałem twoją wolność, traktując cię przy tym przedmiotowo. Powiedział, że gdybym okazał ci wystarczająco dużo miłości i wyrozumiałości to nie odeszłabyś. Zarzucił mi wręcz, że o ciebie nie dbałem że poświęcałem ci zbyt mało uwagi, i że przez ten czas, kiedy byliśmy razem nawet nie pofatygowałem się, aby dowiedzieć się o tobie czegoś więcej, o czym świadczył fakt, że nie wiedziałem nic o twoich znajomych i rodzinie, u której wtedy mogłaś się zatrzymać. Później w rozmowę wtrącił się Harry i David, po czym wybuchła awantura, a mnie puściły nerwy... Nie mówiłem ci o tym, bo było mi wstyd.
           - Co? Zwariowałeś nie masz sobie nic do zarzucenia. To nie była twoja wina, że odeszłam. – Oburzyłam się.
           - Jednak zrozumiałem, że Scot pomimo, iż nie wiedział wszystkiego to miał sporo racji. Moja nadopiekuńczość wobec ciebie mogła sprawić, że poczułaś się ograniczana. Nie mówiłem ci wszystkiego na raz, bo po prostu bałem się, że nadmiar informacji cię spłoszy, no i w końcu faktycznie za dużo razy zostawiałem cię w domu samą, a nie powinienem tego robić.
           - Ale ja nie chcę cię ograniczać, nie potrzebuje niańczenia. Mylisz się! Nigdy nie miałam ci za złe, że poszedłeś rozerwać się z chłopakami. Rozumiem to, że potrzebujesz czasem wolności i samotności. Ja też jej czasem potrzebuję, każdy czasem musi pobyć sam.
           - Po twoich ostatnich wyczynach panno Moulton. - Uniósł brew i zmrużył oczy. – Masz zagwarantowane, że nie spuszczę cię z oka na dłużej niż to konieczne.
           - Nie ufasz mi panie Brichard. A zdaje się, że właśnie dziś zgodziłam się zostać twoją żoną.
           Roześmiał się cichutko i jednym ruchem ręki sprawił, że leżałam na plecach tuż pod nim. Patrzył mi w oczy z czułością.
           - Mily... - zaczął po chwili, delikatnie gładząc dłonią mój policzek. – Jesteś pewna?
           Na jego twarzy w miejscu, gdzie przed chwilą był pogodny uśmiech, pojawiła się niepewność i swego rodzaju smutek.
           - Przyrzekam ci Brichard – wycedziłam przez zęby. - Że jeśli jeszcze raz zadasz mi to pytanie, to nie ręczę za siebie – starałam się zabrzmieć bardzo poważnie i surowo.
           - Moja ty śliczna złośnico – szepnął składając na moich ustach pierwszy po zaręczynach tak długi, nieśpieszny i pierwszy raz, tak zmysłowy pocałunek, sprawiając, że w jednej chwili zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie.
           Po raz kolejny dzisiejszego wieczoru zaskoczył mnie. Jeszcze nigdy nie całował mnie w taki sposób jak dziś.


KLĄTWA WILKA tom II W BLASKU BŁĘKITNEJ PEŁNIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz