ROZDZIAŁ 7 LUPUS CONSILIUM

832 62 5
                                    



  Przed świtem, obudziły mnie zewsząd dochodzące głosy nieznanych mi osób. Złapałam się za skronie, które boleśnie pulsowały i pomału ruszyłam w kierunku okna. Williama już nie było. Skrywając się za cienkim woalem firanki, wpatrywałam się jak noc ustępuje miejsce porankowi, jak ciemność przeistacza się w odcienie szarości, a zarysy kształtów z każdą minutą stają się coraz bardziej wyraźne.
         Niebo pokrywała gruba warstwa chmur, które zwiastowały deszcz, a gałęzie drzew zaczynały delikatnie poruszać się we wszystkich kierunkach. Cichy szum wiatru mieszał się z gwarem w mojej głowie. Większość słyszanych głosów, była w obcych językach. Rozpoznałam francuski, włoski, polski i niemiecki, jednak po chwili przestałam skupiać się na tym, co słyszę. Zaczynałam się denerwować, z każdą chwilą coraz bardziej, a jedyne, czego chciałam, to mieć już to spotkanie za sobą. Nagle drzwi do mojego pokoju uchyliły się. Instynktownie spojrzałam w ich stronę, mrużąc oczy, które nie były przyzwyczajone do ciemności.
                - Nie śpisz? – Z mroku wyłonił się William.
          - Obudziły mnie głosy. – Słysząc go, odetchnęłam z ulgą. Zrobiłam krok ku niemu, jednocześnie próbując poskromić rosnące wewnątrz mnie emocje. Objął mnie i delikatnie pocałował w skroń. Przez chwilę staliśmy w milczeniu, a ja wtulałam się w jego ramiona.
                - Nie denerwuj się – szepnął. – Wszystko będzie dobrze skarbie.
             Starał się mnie uspokoić, jednak w jego tonie również dało się wyczuć sporą dawkę emocji i chociaż próbował to ukryć, ja i tak doskonale to słyszałam, przez co moje obawy zaczynały rosnąć w zatrważającym tempie.
                - Kiedy to spotkanie? – Unosząc głowę, zerknęłam w jego oczy.
               - Po południu – odparł odgarniając z mojej twarzy włosy. – Musimy czekać, aż zbiorą się wszyscy. Na razie jest nas prawie połowa.
                Mówił powoli, lekko podenerwowanym tonem. Jego oczy były dziś nieco ciemniejsze niż zwykle, ale starał się wyciszać emocje. Nie mniej jednak w głębi duszy denerwował się prawie tak samo jak ja.
                - Mam nadzieję, że Alfa będą wyrozumiali – szepnęłam.
                - Nie potrafię ci odpowiedzieć skarbie – westchnął, tuląc mnie mocniej do siebie.
              Wtuliłam twarz w jego ramiona, czując jak mocno i szybko biło moje serce. Chciałam mieć to wydarzenie jak najszybciej za sobą, a perspektywa czekania do późnego popołudnia doprowadzała mnie niemal do obłędu. Po chwili spojrzał z troską w moje oczy.
                - Masz ochotę na kawę? – zapytał, subtelnie się uśmiechając.
                - Na kawę zawsze.
              Po chwili siedzieliśmy przy kuchennym stole, z filiżanką ciepłego napoju w dłoniach, który swym aromatem wypełnił całe pomieszczenie. W milczeniu wpatrywałam się w okno, zastanawiając się nad dzisiejszym, wielkim wydarzeniem. William, był również nieswój. Mimo, że próbował ukrywać emocje, które nim targały, to jednak kolor jego oczu, zdradzał go jak nigdy dotąd. Azara również, była dziś bardziej milcząca niż zwykle. Krzątała się nerwowo po kuchni, unikając naszego spojrzenia.
           W moich skroniach nadal odczuwałam bolesne pulsowanie, a w głowie co chwilę słyszałam urywki rozmów, fragmenty czyichś słów, które czasem nakładały się jedna na drugą, sprawiając, że czułam się tak, jakbym stała na samym środku dworca. W pewnym momencie mimowolnie przycisnęłam palce do skroni, zamykając oczy i nabierając kilka głębszych oddechów.
               - Coś się stało? – zapytał William, przysiadając się tuż obok mnie i delikatnie obejmując ramieniem, zaczął gładzić dłonią moje ramię. – Źle się czujesz skarbie?
              - Nie... - odparłam po chwili, odrywając palce od skroni. Spojrzałam na niego blado się uśmiechając. – Po prostu słyszę teraz tyle głosów, że przestałam, a raczej nie potrafię usłyszeć nawet własnych myśli. Marzę o ciszy... - dodałam odwracając swoje spojrzenie.
             - Dzisiejszy dzień musisz jakoś przetrwać... Do popołudnia będziesz ich słyszeć jeszcze więcej – powiedział, nadal trzymając mnie w delikatnym uścisku.
         - Wiem – westchnęłam, opierając głowę na jego ramieniu. – Moja osoba robi tylko niepotrzebne zamieszanie.
               - Jak zwykle musisz się linczować o coś, czego przypadkiem stałaś się ofiarą. To nie twoja wina Emily, że weszłaś w posiadanie przedmiotu, który jest głównym winowajcą twoich perypetii. – Skarcił mnie surowym tonem. – Przestań się obwiniać, bo nikt tak nie uważa.
             - William ma rację – wtrąciła się Azara. – Wszyscy martwimy się za równo o ciebie, jak i o nasze rodziny.
       - Wiem... Przepraszam. – Po raz kolejny westchnęłam, próbując choć trochę się rozchmurzyć.
             - Ciociu! Zobacz co narysowałam!
           Do kuchni wbiegła Serafinka, z dużą białą kartką w dłoniach, którą położyła tuż przede mną na kuchennym stole. Spojrzałam na obrazek, który przedstawiał dwie postacie. Kobietę o ciemnych włosach w białej skromnej sukni do kostek i mężczyznę w ciemnym ubraniu. Oboje trzymali się za dłonie. Wokół było dużo ludzi, a sama sceneria przedstawiała niezwykle kolorowy krajobraz.
           - To pewnie księżniczka i książę. – Uśmiechnęłam się do niej promiennie, przyglądając się rysunkowi.
             - Nie! To ty i wujek! – Zaczęła pokazywać palcami. – Bierzecie ślub! Nie widzisz?
         Zaśmiałam się, mimowolnie spoglądając w kartkę, na dwie postacie. William również uśmiechnął się pod nosem, gładząc palcem obrazek młodej pary. Spojrzał na Serafinkę i podniósł ją sadzając sobie na kolanach.
           - A skąd wiesz, że będziemy brali ślub? – Roześmiał się spoglądając w jej wielkie, niebieskie oczka.
          - Śnił mi się wasz ślub – odparła z nutką emocji w tonie. – A moje sny zawsze się sprawdzają. – Przyjęła poważny wyraz twarzy, lustrując nas wzrokiem. – Ja tez kiedyś wezmę ślub! Jak będę duża!
               - No na pewno. – Roześmiał się William. – A zaprosisz nas na swój ślub?
               - A ożenisz się ze mną? – Spojrzała na niego pytająco.
           Jej słowa wywołały wybuch śmiechu, który głośnym echem rozniósł się po wnętrzu kuchni. Azara była tak zdumiona, że wpatrywała się w córkę z lekko rozchylonymi ustami, a William pogładził malutką po główce, delikatnie całując w skroń.
             - Obawiam się kochanie, że ożenię się z Emily, ale ty na pewno wyrośniesz na prześliczną kobietę, która znajdzie sobie jeszcze bardziej przystojnego męża ode mnie. – Zaśmiał się pod nosem.
              - A nie możesz mieć dwóch żon? – zapytała z zawodem w głosie.
         - No nie mogę, bo kocham Emily, nie da się kochać dwóch kobiet na raz – odparł z uśmiechem.
            - A ja kocham ciebie i Emily i mamusię – odparła ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.
           - Dobrze słoneczko, obiecuję, że się nad tym zastanowię. – Zdjął ją z kolan i postawił na podłodze, głaskając po złotych lokach. – A teraz idź namaluj nasz tort.
             - Dobra! – Uśmiechnęła się szeroko i pobiegła do swojego pokoju.
           - No ładnie – odparłam udając zamyślenie. – Ładną mam konkurentkę. – Zaśmiałam się spoglądając mu w oczy. – Czuję się zagrożona...
             Wiliam przewrócił teatralnie oczami, przyciągając mnie mocniej do siebie. Patrzył na mnie z rozbawieniem, po czym delikatnie przywarł do moich ust swoimi wargami.
           - Miej się na baczności Emily Moulton. – Roześmiał się głośno, mrużąc oczy, jednocześnie odgarniając z mojej twarzy kosmyk włosów, który delikatnie założył za ucho.
       - No nie wiem czy nie powinnam być zazdrosna. – Wzruszyłam ramionami. – Taka konkurencja... Hmm... Nie będzie łatwo...
           - Nie msz konkurencji skarbie – odrzekł, delikatnie przywierając do moich ust. – Chciałbym, abyś zawsze o tym pamiętała – dodał, spoglądając mi prosto w oczy.
          Uśmiechnęłam się, z czułością gładząc dłonią, jego szorstki policzek. Spojrzenie jakim mnie obdarzył, jak zawsze przyprawiało mnie o szybsze bicie serca i sprawiało, że na krótką chwilę zapominałam o strapieniach.
         - Będę starała się o tym pamiętać. – Uśmiechnęłam się nie odrywając od niego oczu. Nagle w mojej głowie, bardzo wyraźnie usłyszałam głos Harry'ego. Zmarszczyłam czoło, nasłuchując co mówi.
       - Emily, moje dziecko, jeśli mnie słyszysz, a przypuszczam, że tak i jest z tobą William, przekaż mu, aby przyszedł na polanę. Muszę omówić z nim jedną ważną kwestię.
         -
Coś... Się stało? – zapytał, przyglądając się mi z uwagą.
        - Twój ojciec pilnie oczekuje cię na polanie... Mówi że musi omówić z tobą pewną ważną kwestię i prosi, że jeśli go słyszę i jesteś ze mną, abym ci przekazała jego słowa – odparłam, cicho wzdychając.
         William przyglądał mi się ze zmarszczonym czołem i wyrazem zawodu wymalowanym na twarzy. Widać było, że nie miał ochoty zostawiać mnie teraz samą, ale fakt, że prosił go o spotkanie ojciec, sprawiał, że nie miał wyjścia. Delikatnie ucałował mnie w skroń, po czym cicho wzdychając, wolno wstał i wyszedł zza stołu.
           - Wrócę jak tylko będę wolny – odparł ze smutkiem, ruszając w kierunku drzwi.
          Patrzyłam jak wychodzi. Moje serce mocno kołatało, a w głowie miałam jeden wielki mętlik. Chciałam ten dzień mieć już za sobą, a jak na złość nawet spacer nie wchodził w grę, gdyż już cały czas miałam mieć za sobą, kogoś kto, nie będzie spuszczał mnie z oczu. Spojrzałam na Azarę, która mimowolnie obdarzyła mnie bladym uśmiechem i zaczęła krzątać się po kuchni. Po chwili i ja zajęłam się pracami domowymi, starając się nie myśleć i nie słyszeć.
         Połowę dnia snułam się po domu jak cień, nie mogąc skupić się na niczym. Chodziłam od okna do okna, przysłuchując się nieznanym głosom, które co chwilkę rozbrzmiewały gdzieś w głębi mojego umysłu. Późnym popołudniem, w mojej głowie huczało już tyle rozmów i strzępków zdań, że siedziałam przy kuchennym stole, masując skronie i marząc o tym, aby ten dzień już się skończył.
         - Emily. – Za moimi plecami rozbrzmiał łagodny półton Azary. – Ubierz się ciepło... Za chwilę się zacznie. – Patrzyła na mnie z wyrazem współczucia wymalowanym na twarzy.
           Spojrzałam na nią, po czym blado się uśmiechając wstałam z miejsca i ruszyłam w kierunku swojej sypialni. Ubrałam ciepłą bluzę i dżinsowe spodnie, po czym zorientowałam się nagle, że głosy w mojej głowie zaczęły milknąć. Z każdą chwilą było coraz ciszej, a ja w końcu mogłam usłyszeć jak szybko i mocno biło moje serce. Niepewnie wyszłam z pokoju kierując się w stronę kuchni. Gdy weszłam do małego pomieszczenia przy stole siedział już William, który niemal natychmiast poderwał się z miejsca.
            - Gotowa? – zapytał, wolno zmierzając w moją stronę. Jego spojrzenie nie było tak ciemne jak rano, a na twarzy malował się dużo większy spokój.
             - Tak – odparłam niepewnie, patrząc mu z niepokojem w oczy.
             - Więc chodźmy... Wszyscy już czekają. Azaro? Przeprowadzisz nas?
             - Oczywiście – odparła, ruszając w kierunku wyjścia.
         Podążyliśmy za nią. Po chwili znajdowaliśmy się przed skałą, tuż za domem, a Azara wymawiała swoje tajemnicze zaklęcia, które sprawiły, że symbole na sakle zaczęły emanować jasne światło. Zerknęłam na Williama, który w tej samej chwili, również popatrzył na mnie i podałam mu dłoń, posyłając blady uśmiech.
            - Nie denerwuj się... Wszystko będzie dobrze. – Próbował mnie pocieszyć.
           Kiedy przejście się otworzyło, weszliśmy w smugę jasnego światła, która blednąc po chwili, przeniosła nas w głąb lasu, w miejsce, które znajdowało się w pobliżu Cornoctis. Niepewnie pozwoliłam Williamowi, aby ujął moją dłoń i zaczął prowadzić w kierunku polany. Kiedy byliśmy już blisko, a odgłos naszych kroków, był już słyszany wśród zgromadzonych, znów zaczęłam słyszeć rozmowy.
             - Już są. – Usłyszałam obcy głos.
             - Tak, również ich słyszę, a nawet czuję – mówił kolejny głos.
       Kiedy weszliśmy na polanę, zaparło mi dech w piersiach. Na moment, mimowolnie stanęłam, starając się ogarnąć ich wszystkich wzrokiem. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, albo po prostu odwrócić na pięcie i rzucić się do ucieczki. Jednak silne ramię Williama, delikatnie, lecz stanowczo, zaczęło popychać mnie w głąb zbiorowiska, które zarówno zachwycało, jak i przerażało zarazem. Przełknęłam nerwowo ślinę i wraz z Williamem, wkroczyliśmy na sam środek polany. Rozejrzałam się wokół. Olbrzymich rozmiarów wilki, które choć takie same z pozoru, różniły się maścią sierści i wyglądem, wpatrywały się w milczeniu w naszą dwójkę. Wszyscy rozsadzeni byli w równym rzędzie wokół polany, a za co niektórymi siedziała gromadka innych, wilków. W naszą stronę zaczęło zmierzać sześć potężnych Basiorów, wśród których rozpoznałam Harry'ego
        - Nareszcie mamy zaszczyt poznać... Panno Moulton – zaczął jeden z wilków. – Nieprawdopodobne – dodał podchodząc do nas bliżej.
             Wielki czarno-brązowy wilk przystanął tuż przede mną, spoglądając mi w oczy. Miałam wrażenie, że dzieli nas zaledwie kilka centymetrów.
            - Cała przyjemność po... - Na moment głos ugrzązł mi w gardle. – Mojej stronie – odparłam drżącym tonem.
           - Chyba się nas nie boisz, moja droga? Nie przybyliśmy tu po to, aby cię skrzywdzić, czego zapewne się domyślasz.
            Wilk odsunął się nieco, na krótką chwilę zatrzymując spojrzenie na Williamie.
           - Wiem... - odpowiedziałam, kurczowo ściskając dłoń swojego ukochanego.
       - Więc skąd te emocje? – Po raz kolejny skierował spojrzenie na mnie. – Zupełnie nie potrzebnie... Nieprawdopodobne. – Powtórzył po raz kolejny, wnikliwie mi się przyglądając. – Jesteś taka drobna, nie emanujesz energii, wydzielasz miłą dla nozdrzy woń... Legendy, podania... To wszystko jest prawdą, aż ciężko w to uwierzyć... - Nagle odwrócił się od nas i spojrzał na zgromadzonych. – Oto stoi przed wami Luna, córka naszego brata Alzaca, wybrana przez medalion... Strażniczka pokoju i równowagi na ziemi, kobieta, której, Selene powierzyła swój największy skarb... Skarb, który sam wybrał sobie właścicielkę.
            Kiedy odwrócił się do nas, William spojrzał na mnie, mocniej przyciągając mnie do siebie, a ja czułam jak po moim ciele przebiegły dreszcze.
          - Sabahattin – odparł William. - Najstarszy wśród Lupusów. Jedna z sześciu najważniejszych postaci w naszym społeczeństwie. – Uśmiechnął się pod nosem. - Opiekuje się Azją.
        - Mieszko – odparł czarno-szary wilk, podchodząc do Sabahattina. – Pochodzę z Europy – dodał.
          - Dabir. – Kolejny wilk tym razem rudy, podszedł do Mieszka. – Afryka – dodał.
          - Lachlan. – Podszedł czwarty wilk, również siadając obok, tych którzy już się przedstawili. – Australia.
          - Harry, ale mnie już znasz –
odparł czarny wilk, posyłając mi pokrzepiające, łagodne spojrzenie.
           - Alex – przemówił szósty wilk. – Ameryka Południowa.
           Słuchałam i przypatrywałam się im z uwagą. Gdy skończyli spojrzałam na Williama, mocno stremowana.
          - Emily, Luna Moulton. – Przedstawiłam się. – Szara myszka z Olympii – dodałam z bladym uśmiechem.
         - Szara myszka... aczkolwiek jak niezwykła zarazem. Ośmielę się z tobą nie zgodzić moja droga – zaczął Sabahattin. - Jesteś strażniczką, a ten fakt już czyni cię istotą niezwykłą. Wielu z nas, nigdy nie sądziło, że te podania są prawdziwe, kwestionowaliśmy możliwość istnienia medalionu, jak również jego strażniczek, a tymczasem stoję przed jedną z nich. Wielu z nas puściło w niepamięć wszelkie wzmianki o Selene i jej medalionie. Wiesz, dlaczego tu jesteśmy?
           - Chyba tak... William próbował mnie uświadomić – odparłam niepewnie.
           - Otóż zebraliśmy się tutaj z dwóch powodów. Pierwszym jest zdrada i narażenie naszej społeczności na ujawnienie, drugim zaś ta młoda kobieta –
Zwrócił się do mnie. - Od której zależy również nasz los. W związku z zaistniałymi okolicznościami, o których już wszyscy wiemy, powinniśmy czuć się w obowiązku wspomóc rodzinę Harry'ego w zapewnieniu ochrony Luny. Tym bardziej, że planujecie wziąć ślub. Moje wielkie gratulacje Williamie. Po bardzo długim okresie oczekiwania na miłość, w końcu ją znalazłeś... przyszedł czas na ciebie.
            Wiliam, przez chwilę milczał, wpatrując się ze spokojem w Sabahattina. Skiną jedynie głową.
             - Nie będę ukrywał, że bardzo zależy nam na terminie, który ustaliliśmy.
       - Nie przybyliśmy tu, aby krzyżować ci plany mój drogi, lecz aby zapewnić wam bezpieczeństwo. Razem ze wszystkimi Alfa, doszliśmy do wniosku, że w obliczu niebezpieczeństwa, jak również fakt, że wiedźmy odnalazły miejsce, na które medalion powinien wrócić, stoimy przed wielkim niebezpieczeństwem. Dzień błękitnego księżyca wypada za rok, trzydziestego pierwszego grudnia. Musimy odnaleźć to miejsce i być tutaj, gdy nadejdzie ten czas, im będzie nas więcej, tym większe prawdopodobieństwo, że wyjdziemy z tego zwycięsko. Jednak nie będziemy nikogo przymuszać. Zacznijmy głosowanie. Każdy, kto chce zostać i pomóc, niech pozostanie na swoich miejscach, pozostali niech wystąpią.

           Wszyscy siedzieli na miejscach, zapanowała kompletna cisza, którą po chwili zaczęły przerywać pojedyncze głosy, a z szeregu zaczęły występować pojedyncze osobniki.
              - Mam dzieci, nie mogę ich zostawić. –
Rozległ się kobiecy głos.
              - Ja również, chociaż bardzo bym chciał, nie mogę wam towarzyszyć – odparł czarny wilk, który podchodząc spojrzał na nas przepraszająco.
            Ten i wielu innych, wychodziło na środek polany, tłumacząc swą decyzję i przepraszając. Jednak zdecydowana większość pozostała na miejscach, obserwując całe zdarzenie ze spokojem.
              - Dziękuję. Decyzje zostały podjęte.

            Przez chwilę na polanie zapanowała przeraźliwa cisza, wilki które wystąpiły z szeregów, pomału wracały na swoje miejsca, a Sabahattin, mierzył mnie swoim spojrzeniem, jakby próbował odczytać moje myśli. Patrzyłam na całe to zgromadzenie z niepokojem, zastanawiając się czy jeszcze wobec mnie zapadną jakieś decyzje. Niepewnie zerknęłam na najstarszego z wilków, który nadal wpatrywał się we mnie, przeszywając mnie spojrzeniem na wskroś.
             - Droga Luno...
           -
Emily – wtrąciłam się. – Nie lubię Luny, wolę swoje drugie imię... Przepraszam... że tak się wtrąciłam...
              Znów nastała cisza, a oczy wszystkich skierowane były na mnie. Zacisnęłam mocniej dłoń na ramieniu Williama z obawy, że moje zachowanie zostało źle przyjęte i oczekując na reprymendę oraz gorzkie słowa, opuściłam onieśmielone spojrzenie z trudem powstrzymując się od łez. Byłam przerażona, a czas zdawał się płynąć niemiłosiernie wolno. Moje dłonie zaczęły drżeć, co nie umknęło uwadze najstarszego z wilków, który zdawał się patrzeć na mnie z politowaniem i niechęcią. Po chwili bez słowa ruszył w gęstwinę drzew, w której zniknął na dłuższą chwilę. Niepewnie zerknęłam na Williama, który w tym momencie posyłał ojcu pytające spojrzenie. Harry, jaki i pozostali, również z niepokojem wpatrywali się w gęstwinę drzew, z której po chwili wyszedł potężny mężczyzna, odziany jedynie w cienkie jasne spodnie. Rysy twarzy i ciemna karnacja, wskazywały na to, iż jest Hindusem, a budową ciała, podobnie jak wszyscy bardziej przypominał gladiatora. Podszedł do mnie, wyciągając w moim kierunku dłoń. Patrzył prosto w moje oczy z bladym uśmiechem na ustach. Jego tęczówki miały taki sam zachwycający kolor jak pozostali Lupusi. Spojrzałam na jego dłoń, po czym przeniosłam zlęknione spojrzenie na Williama.
             - Nie bój sięodparł mężczyzna, w którego głosie rozpoznałam najstarszego z wilków. - Podejdź do mnie... Emily.
            Niepewnie podałam mu dłoń, czując jak moje serce wyrywa się z piersi i postąpiłam ku niemu parę kroków. Pociągnął mnie ku sobie, prowadząc w głąb polany. Byłam przerażona. Spojrzałam za siebie na Williama, od którego z każdym krokiem oddalałam się coraz bardzie.
              - Nie patrz na Williama, tylko spójrz na nich – odparł Sabahattin, wskazując dłonią wilki. – Wszyscy przybyli tu, między innymi dla ciebie. Nikt nie chce cię skrzywdzić, więc dlaczego tak bardzo się boisz?
            - Emily nie jest przyzwyczajona do widoku takiej ilości watahy. Długo nie ujawniałem przed nią swojego drugiego oblicza z obawy, że ją spłoszę – wtrącił się William. – To spotkanie, jest dla niej również dużym przeżyciem.
            - Rozumiem... Jednak chciałbym, abyś zrozumiała, kim jesteśmy i jakimi zasadami się kierujemy Luno.
            - William sporo mi opowiedział – odparłam drżącym tonem, wywołując głośny śmiech u Sabahattina.
             - Nie wątpię moja droga, ale słyszeć opowieści, a stać się ich integralną częścią, to nie to samo. Myślicie, że ile dacie radę chronić ją przed chociażby gorszą stroną naszej natury? – Przeniósł wzrok na Harry'ego. - Im szybciej zrozumiesz, kim jesteśmy, tym lepiej dla ciebie – dodał, zakładając moją dłoń za swoje ramię.
            Nie wiedziałam, o co dokładnie mu chodzi, ponownie zerkając w stronę Williama. Stał jak posąg, a ja czułam podświadomie, że dziś nadszedł dzień, w którym muszę stawić czoła temu wyzwaniu.
                - Teraz kolejna sprawa. Proszę przyprowadzić tutaj Samuela Cohena.
           Po krótkiej chwili na polanę wszedł mężczyzna otoczony czterema potężnymi basiorami, a z tłumu dało się wyłapać pojedyncze nawoływania.
                - Zdrajca!
                - Zdrajca!

          Nie rozumiejąc, co się dzieje, ponownie spojrzałam na Williama. Jego oczy przybrały ciemny kolor. Miał mocno zaciśnięte szczęki z niepokojem obserwując to, co zaczynało się dziać.
                 - Samuelu czy masz coś na swoje usprawiedliwienie?
        -
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – odparł podniesionym tonem. – Zamordowaliście moją żonę, na co liczyliście?!
              - Doskonale wiesz, że twoja żona przeszła na stronę wiedźm i wykorzystywała czarną magię przeciwko nam, była ich informatorką, a ty na to pozwoliłeś! Daliśmy ci szansę, a ty jak ją wykorzystałeś? Odwracając się od rodziny, przekazując im informacje i ujawniając się przed zwykłymi ludźmi. Przez ciebie wiedzmy, dowiedziały się w tak szybko o istnieniu strażniczki i medalionu. Przez ciebie zginęli niewinni ludzie. Pytam po raz ostatni, czy masz coś na swoje usprawiedliwienie Samuelu?!
               - Już mówiłem, że nie! Jesteście tacy sami jak one!
            Sabahattin zamyślił się. Cisza, która nastała, była złowroga i niemiła dla uszu. Obrzucił spojrzeniem całą społeczność, po czym wymienił porozumiewawcze spojrzenia z pozostałymi Alfami.
              - Decyzję do podjęcia zostawiam społeczności. Róbcie, co uważacie za słuszne.
            Gromkie okrzyki, złowrogi charkot i niespokojne ruchy wilków, zaczęły przybierać na sile. Na polanie nagle rozległo się głośne wycie. Nie wiedziałam, co się dzieje, dopóki cztery basiory, stojące obok sądzonego mężczyzny nie rzuciły mu się do gardła. Instynktownie odwróciłam spojrzenie, ale Sabahattin, przytrzymał mnie, stanowczo zmuszając do tego abym patrzyła, jak ciało mężczyzny zostaje rozszarpane. Widok był zatrważający i tak niespodziewany, że czułam jak moje ciało dygocze od ilości nagromadzonych wewnątrz mnie emocji, a z oczu cisnęły się łzy. Poczułam mdłości i zawroty głowy. Głos ugrzązł głęboko w gardle, oddech przyspieszył, a serce zdawało biło tak szybko i mocno, jakby samo chciało wyrwać się z piersi.
          Po chwili wszystko ucichło, a ja drżałam na całym ciele. Przeniosłam zaszklone od łez spojrzenie na Alfę, nie mogąc wydusić z siebie ani jednego słowa.
            -
Przykro mi, że musiałaś w tym uczestniczyć Luno, ale im szybciej pojmiesz, kim jesteśmy i jakimi kierujemy się zasadami, tym szybciej pogodzisz się z faktem, że jesteś już jedną z nas i na zawsze już nią pozostaniesz – odparł delikatnie ocierając dłonią moje łzy. Jego wzrok był łagodny, jednak na próżno szukałam w nim współczucia. – Williamie zabierz ją do domu. Nie musisz już do nas dołączać, wszystkiego dowiesz się od ojca.
         - Ona nie zasłużyła na to, aby w taki sposób traktowała ją rodzina! – syknął William, chwytając mnie na ręce. – To nazywasz tą integralną częścią?
           - Przyjdzie czas, kiedy oboje będziecie wdzięczni za widok, który jej dziś pokazałem mój drogi, gdyż nadchodzi czas, kiedy przyjdzie oglądać nam dużo gorsze obrazy i ciała, niż to, które leży na tej polanie. Tacy od zawsze byliśmy, jesteśmy i będziemy, taka jest nasza natura... w połowie człowiek, w połowie dzikie zwierzę, którego natury nikt nigdy nie poskromi i nie okiełzna, tak jakbyś tego chciał. Mam nadzieję, że Luna, zrozumiała przesłanie i ostrzeżenie za razem. Każda zdrada, karana jest surowo, od setek lat.
           William, nie podejmował już rozmowy. Był wściekły, a kiedy wyniósł mnie z polany i postawił na nogach, przez dłuższą chwilę, staliśmy w milczeniu. Moje serce nadal kołatało, jak stado dzikich bestii, a ja starałam się wyciszyć i uspokoić zszargane nerwy. Jego dotyk, delikatny i czuły, sprawiał, że czułam się bezpiecznie, nie mniej jednak, nadal starałam się ze wszystkich sił ponownie nie rozszlochać, chociaż z moich oczu płynęły stróżki łez.
            - Bardzo mi przykro – odparł, ze smutkiem. – Sądziłem, że oszczędzą ci szczegółów, jednak pomyliłem się. Nie powinnaś być świadkiem tego zdarzenia.
          Jego oczy nadal były ciemne od zdenerwowania. Patrzył na mnie przepraszająco, widać było, że ma wyrzuty sumienia i jest mu przykro. Przez chwilę wpatrywałam się w jego twarz, próbując pozbierać myśli. Czułam jak pęka mi serce, widząc jak bardzo jest mu przykro i jak bardzo czuł się w tej chwili bezradny. Mimowolnie moja dłoń powędrowała na jego policzek i delikatnie je gładząc, próbowałam wydusić z siebie choć jedną sylabę.
          - To nie jest twoja wina, nie mogłeś na to wpłynąć. Cieszę się, że mój udział w tym spotkaniu trwał tak krótko, i że żadne z naszych planów nie zostały zmienione.
            Westchnął ciężko, otulając mnie ramionami. Kiedy wtulił mnie w swoją pierś poczułam, jak coś wewnątrz mnie pęka. Cichy płacz przerodził się w szloch, którego w żaden sposób nie mogłam opanować. Byłam rozgoryczona i wstrząśnięta tym, co się stało, nie mogłam dłużej udawać, że jestem niewzruszona. Czułam jak delikatnie gładzi moje plecy, jednocześnie wtulając twarz w moje włosy.
             - Już po wszystkim kochanie – szepnął. – Już koniec.
           Straciłam poczucie upływającego czasu. Nie wiem jak długo staliśmy w samym środku lasu, zanim William doniósł mnie do domu Harry'ego. Gdy przekroczyliśmy próg sypialni, niemal natychmiast opadłam na łóżko. Zmęczenie i emocje, sprawiły, że czułam się kompletnie wyczerpana.
            William położył się tuż obok mnie. Przez dłuższą chwilę jedynie patrzył na mnie, delikatnie ściskając moją dłoń. Instynktownie, wtuliłam się w niego, napawając się jego zapachem. Emocje opadły, ale przed oczami nadal miałam widok tryskającej krwi i rozszarpywanego ciała mężczyzny. Ostre kły, które zatapiały się w jego ciele i przeraźliwy charkot, jaki wydobywał się z gardeł watahy.
           - Spróbuj się zdrzemnąć – odparł niemal szeptem, gładząc dłonią moje plecy. – Sen dobrze ci zrobi.
            Ponownie westchnęłam, skupiając się na jego dotyku i zapachu. Chłonęłam go jak nigdy dotąd czując, że z każdą chwilą, powoli się rozluźniam. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam, gdyż jak się ocknęłam, wokół panowała już ciemność, a mrok rozświetlało przyciemnione światło, wydobywające się z jednej z lamp, stojących na komodzie. Usiadłam raptownie, rozglądając się wokół. Williama również przy mnie nie było, a ciszę przerywały podniesione głosy dochodzące z dołu. Niemal bezszelestnie, zsunęłam się z łóżka, podchodząc do drzwi, które były lekko uchylne, nasłuchując rozmowy dobiegającej najprawdopodobniej z salonu.
        - Jak mogłeś na to pozwolić! Wiesz, co ona przeżyła?! Mało przeszła przez ostatnie miesiące?!
             - Ciszej, bo ją obudzisz Williamie – odparł Harry.
             - William ma racje! – wtrąciła się Stella. – Sabahattin przesadził, mogłeś go powstrzymać!
            - Do jasnej cholery, nie uchronimy jej przed całym złem tego świata! Też jest mi przykro z tego powodu, ale ile razy mam wam powtarzać, że nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy! Jestem tak samo zaskoczony i tak samo zniesmaczony całą tą sytuacją jak wy!
         Głosy zamilkły. Widać każdy myślał nad tym, co się stało, a ja stojąc w progu drzwi, zastanawiałam się czy powinnam dołączyć do tej rozmowy, aby zapobiec kolejnej sprzeczce. Sam fakt, że kłócili się przeze mnie, działał na mnie jeszcze bardziej przygnębiająco.
           - To nie powinno się wydarzyć i wszyscy doskonale cię rozumiemy Williamie, ale stało się i teraz tylko możemy starać się wesprzeć Emily, aby jak najszybciej pogodziła się z całą tą zaistniałą sytuacją.
             Dobiegł mnie głos Davida.
         - Jak on w ogóle śmiał jej dotykać i zmuszać do tego, aby patrzyła na egzekucję?! Jest wyczerpana, wykończona myśleniem, lękiem i ciągłymi sytuacjami, które w żaden sposób nie pozwalają jej na pozytywne myślenie! Jak ona ma się pozbierać, kiedy cały czas wokół niej dzieje się coś takiego? Cud, że nie zwariowała, bo inny przeciętny człowiek już dawno wylądowałby w zakładzie dla obłąkanych.
           Tym razem głos ponownie zajął William. Był wzburzony i podniesiony, a z jego tonu można było wywnioskować, że jest wściekły.
         - Emily jest silną, młodą kobietą – wtrąciła Mariah. – Poradzi sobie jak zawsze, poza tym pamiętaj, że ten widok może i był zatrważający, ale nie był też jej obcy. Widziała już wiele i rzeczywiście, to cud, że jeszcze potrafi racjonalnie myśleć, ale na szczęście, teraz będzie miała inne zajęcie i szybko wyprze to wspomnienie na dalszy plan.
           - Co masz na myśli? – spytał William.
           - Jak to, co? Wasze przygotowania do ślubu, w między czasie jest Boże Narodzenie, pomału Williamie... Kiedyś i dla was musi wzejść słońce.
          - Nie wyobrażasz sobie jak bardzo chciałbym pozbyć się już tego medalionu i zacząć cieszyć się życiem, patrzeć jak się uśmiecha, jak nie myśli o problemach i nie obwinia się że naraża nas na niebezpieczeństwo. Naprawdę ciężko się jej dziwić. Chciałbym jej pomóc, ale nie potrafię, a najgorsze jest to, że nadal tkwimy w martwym punkcie. Nikt i nic nie może zlokalizować tego cholernego miejsca, a Serafina jest przerażona i nie chce nic z siebie wydusić.
          - To jeszcze dziecko, nie zmusisz jej do mówienia – rzekł, Harry. - Napisane jest wyraźnie, że gdy przyjdzie czas, medalion sam ją zaprowadzi. Musimy uzbroić się w cierpliwość.
          W salonie ponownie nastała cisza, a ja postanowiłam przestać podsłuchiwać i dołączyć do Lupusów. Niepewnie uchyliłam drzwi i wolno skierowałam się schodami w dół. Kiedy weszłam do pomieszczenia, oczy wszystkich były już skierowane na drzwi, w których się pojawiłam. Wszyscy siedzieli, poza Williamem, który, stał przed oknem z dłońmi wetkniętymi w kieszenie spodni. Usiadłam obok Stelli na sofie, cicho wzdychając.
            - Obudziliśmy cię? – spytał William, kierując się w moją stronę.
           - Nie. Sama się obudziłam, nie mniej jednak słyszałam waszą rozmowę. Nie chcę, abyście się przeze mnie kłócili. To nie ma sensu. Moje zdanie jest takie samo jak Harry'ego. Nie uda ci się, ochronić mnie przed całym złem tego świata, Williamie. Może i nie byłam na to przygotowana, ale na pewno jak zawsze postaram się z tego otrząsnąć. Cieszę się, że mam to spotkanie już za sobą, że nie trwało długo i że jestem już w domu. Jedyne, czego pragnę, to odrobiny spokoju oraz ciszy, w której będę mogła odpocząć i pozbierać myśli. Mamy jeszcze rok, to wbrew pozorom dość dużo czasu... Czasu, który być może okaże się zaowocować nowymi, lepszymi wiadomościami. Poza tym nawet, jeśli odnajdziemy tę polanę, do dnia trzynastej pełni nic się w naszym życiu nie zmieni. Nadal będziemy w niebezpieczeństwie, nadal wiedźmy będą chciały go odzyskać.
             Starałam się mówić spokojnie, nie wzbudzać niepotrzebnych emocji, sprawić by William realnie spojrzał na rzeczywistość i problem, który dotyczył już nie tylko mnie. Cisza, która nagle nas ogarnęła, była błoga, a twarze Brichardów, pogrążone w zamyśleniu, wymowne.
              - Powiedziałaś coś, co już dziś usłyszałem od Sabahattina. – Nagle odezwał się Harry. – Do dnia niebieskiej pełni, musimy liczyć się z tym, że będziesz Emily w ciągłym niebezpieczeństwie, a wracając do tematu Lupus Consilium, jest jeszcze kilka spraw, które niestety musimy omówić.
          William, natychmiast wbił swoje spojrzenie w ojca, nawet nie starając się ukryć irytacji. Milczał z kamiennym wyrazem twarzy, czekając na ciąg dalszy wypowiedzi ojca. Ja również, przeniosłam spojrzenie na Harry'ego, jednak pomimo kołaczącego serca, które ponownie przyspieszyło swój rytm, starałam się nie okazywać zdenerwowania, cierpliwie czekając na dalsze rewelacje. Pozostali członkowie rodziny, nie zdawali się być bardzo poruszeni, co dodawało mi otuchy i utwierdzało w przekonaniu, że gorzej niż jest, już nie będzie.
              - Zamieniam się w słuch – wycedził, przez zaciśnięte zęby William.
          Wolno podszedł do jednego z wolnych foteli i usiadł, opierając łokcie na kolanach. Na moment spojrzałam w jego oczy. Były ciemne, a w bladym świetle zapalonej Lamki, wydawały się być niemal czarne.
           - Opuściliście zebranie, zanim się skończyło, a zgodnie ze słowami Sabahattina, jestem upoważniony do przekazania wam dalszych wieści. – Zaczął, po chwili ciszy, która mnie wydawała się trwać nieskończenie długo. – W naszych szeregach mamy wielu, którzy postanowili nas wspierać. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że musimy trzymać się razem, wielu podobnie jak ty Williamie było wstrząśniętych tym, że nie oszczędzono Emily uczestnictwa w egzekucji. Sabahattin, usłyszał sporo słów sprzeciwu, co zaowocowało decyzją, że postaramy się jak najmniej cię ograniczać. Wstępnie miałaś mieć w pobliżu siebie, co najmniej trzech wartowników, jednak w ostatecznej wersji, ustalono, że obserwacji poddany zostanie teren wokół ciebie, pod warunkiem, że nie będziesz próbowała się wymykać. Doszliśmy do wniosku i tu mam nadzieję, że się ze mną zgodzicie... iż najlepszym wyjściem na chwilę obecną, będzie rezygnacja z pracy, do czasu, w którym nie uporamy się z tym wszystkim...
           - Nie chcę stracić pracy – wtrąciłam się, starając brzmieć przy tym spokojnie, aczkolwiek stanowczo.
          - Nie stracisz... Jakoś zagmatwamy sprawę tak, aby było dobrze. Jesteś po poważnym urazie głowy, przez co istnieje kilka rozwiązań, które pozwolą zyskać nam, co najmniej kilka miesięcy.
             - Poza tym – wtrąciła się Mariach. – W naszej sytuacji, musisz pogodzić się z faktem, że nie zagrzejemy tu zbyt długo miejsca. Nie starzejemy się, nie zmieniamy, a z czasem ludzie nabraliby podejrzeń. Zmieniamy, co rusz miejsce zamieszkania, przeprowadzamy się w różne zakątki świata, by po jakimś czasie znów powracać w ulubione miejsca.
          - Dobrze... Niech tak będzie. Prawdę mówiąc nie mam teraz nawet ochoty myśleć o szpitalu – odparłam, starając się ukryć jak bardzo jest mi przykro.
              Niechętnie, ale w końcu musiałam się przyznać sama przed sobą, że powrót do zawodu w chwili obecnej, był zbyt ryzykowny. Narażał na niebezpieczeństwo nie tylko mnie, ale także moją nową rodzinę, a sama myśl, że mogłoby się im coś stać tylko przez mój głupi upór, paraliżowała mnie tak skutecznie, iż pogodzenie się z dłuższym wypoczynkiem od pracy, stało się dużo prostsze. Westchnęłam, zauważając, zaskoczony wyraz twarzy Williama, który nadal opierając łokcie na kolanach, trzymając splecione dłonie, zerkał na mnie spod lekko uniesionej głowy. Na jego twarzy, malował się jednak spokój i akceptacja, co sprawiało, że i ja czułam się bardziej opanowana.
           - Cieszę się Emily, że akceptujesz naszą decyzję. Kolejną sprawą jest miejsce waszego ślubu.
              - Miejsce naszego ślubu już ustaliliśmy i nie będziemy tego zmieniać – wtrącił się William. – Nikomu nie pozwolę wtrącać się w kwestie organizacji ślubu – dodał, podniesionym tonem.
            - Spokojnie synu... oczywiście, nikt nie chce wtrącać się w ten wyjątkowy dla was dzień, nie mniej jednak starszyzna zasugerowała, aby tym miejscem była osada, chociażby ze względu na ilość Lupusów, która będzie kręcić się w pobliżu. Tutaj będziecie względnie bezpieczn...
             - Nie kończ. – Ponownie wtrącił się William. – Emily chciała, aby tym miejscem była osada i tak też się stanie, więc uważam temat za zamknięty.
              - To wiele upraszcza – odparł Harry, posyłając w moją stronę blady uśmiech.
         Przez chwilę w pomieszczeniu nastała absolutna cisza, a Harry z lekkim podenerwowaniem, które zdradzały nerwowe ruchy dłoni, które pocierał jedna o drugą, sprawiały, że jego emocje, powoli zaczynały udzielać się także mi.
             - Coś jeszcze? – spytałam, nie wytrzymując napięcia.
            William, zerkał pytająco na ojca, a Harry z kolei, wbił spojrzenie w swoje dłonie, milcząc jak zaklęty.
              - Cóż... - Zaczął niepewnie. – Wiem, że ponownie sprawię wam przykrość, ale... Podróż poślubną, raczej będziecie musieli odłożyć – dodał, podnosząc spojrzenie i kierując je w stronę Williama, bezradnie rozłożył ręce. – To zbyt ryzykowne.
              - Jakoś to przeżyjemy – odparłam, zerkając na Williama, który w tej chwili siedział jak marmurowy posąg, ze spuszczoną głową i spojrzeniem wbitym w drewnianą podłogę.
                  - Mam podróż poślubną odbyć zwiedzając osadę? – spytał po chwili.
           - Podróż poślubna nie jest teraz najważniejsza kochanie – wtrąciłam, starając się zabrzmieć pogodnie.
               - Nie jest ważna? Mam wraz ze swoją żoną zwiedzać las deszczowy w obecności kilku basiorów, którzy będą robić za przyzwoitki? Bardzo zachęcająca perspektywa rozpoczęcia nowego życia! – syknął, opierając plecy o oparcie fotela.
                - W tej części gór, jest wiele ciekawych miejsc, może nie do końca będzie to stracony czas Williamie – wtrącił się Dawid, posyłając w kierunku brata tajemniczy uśmiech.
               - Tak? A niby, jakich miejsc? Mam zabrać ją w gąszcz porośniętych mchem drzew? A może powinienem zabawić się w buszmena i zrobić dla swojej żony szałas pod jednym z nich? Nie! Mam lepszy pomysł! Rozbiję namiot, rozpalę ognisko i upiekę na nim upolowanego przez siebie zająca... To będzie kolacja, jakiej jeszcze nie jadłaś na pewno i z pewnością będziesz zachwycona.
             - Będę... Nie muszę zwiedzać świata, aby być szczęśliwą, a w pełni szczęśliwa będę wtedy, gdy będę pewna, że nie zagraża nam już żadne niebezpieczeństwo.
           Ponownie w salonie nastała cisza. William niemal wbity w fotel, z głową opartą o jego oparcie, wpatrywał się tym razem w sufit, cicho stukając palcami o jego poręcza. Harry podparł czoło dłonią, chybocząc się w przód i w tył, a pozostali, wpatrywali się w milczeniu w dowolnie obrany punkt.
          - Podróż poślubna nie jest teraz najważniejsza, nie dokładajmy sobie niepotrzebnych zmartwień – odparłam, przerywając ciszę. – Wszystko z pewnością się ułoży, a teraz chodźmy się już położyć. Mam dość wrażeń jak na jeden dzień – dodałam wstając z miejsca. – Chyba, że jest coś jeszcze? – Spojrzałam na Harry'ego, posyłając mu jednocześnie pytające spojrzenie.
          - Najważniejsze powiedziałem, reszta jest... mało istotna – odparł Harry, niepewnie zerkając na Williama. – Już świta, ja również z chęcią się położę – dodał, po czym wstał z miejsca i skierował się w stronę wyjścia.
             William również podniósł się z fotela, wolno podążając w moim kierunku. Na jego twarzy malował się gniew pomieszany z bezradnością. Sama miałam mieszane uczucia, nie mniej jednak, starałam się tego nie okazywać.
            Kiedy weszliśmy do sypialni, oboje bezradnie opadliśmy na posłanie. Spojrzałam na niego, posyłając mu szczery uśmiech.
           - Nie zadręczaj się tym. Zdążymy nadrobić zarówno stracony czas jak i podróż poślubną – szepnęłam, łapiąc go za dłoń.
           Odwrócił się do mnie, wsuwając ramię pod moją głową.
          - Łatwo mówić, trudniej wprowadzić do życia – westchnął. – Przykro mi, że tak wyszło. Chciałbym, aby wszystko było jak należy.
             - Wszystko będzie jak należy. Nie zadręczaj się teraz takimi błahostkami.
             Na jego twarzy malowało się zmęczenie, a tęczówki nadal były ciemnej barwy. Nie tylko ja czułam się przytłoczona dzisiejszym dniem, William również odczuł go bardzo mocno, jeśli nawet nie mocniej ode mnie samej. Dziś zrozumiałam, dlaczego zanim podejmiemy decyzję o pobraniu się, najpierw, chciał pozbyć się medalionu. Wszystko, choć bardzo powoli, stawało się oczywiste i nabierało kształtów, a ja z każdym dniem rozumiałam coraz więcej.

KLĄTWA WILKA tom II W BLASKU BŁĘKITNEJ PEŁNIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz