ROZDZIAŁ 8 NA TROPIE

832 65 13
                                    



Kolejne tygodnie w osadzie minęły spokojnie. Czas płynął wolno. Ja i William postanowiliśmy zostać do pełni, pomieszkując kątem u Harry'ego i Mariach. Nie wróciliśmy do Azary, gdyż nie chcieliśmy narażać jej na niebezpieczeństwo. Niestety osada przestała być naszym azylem z dniem, w którym wiedźmy odkryły to miejsce.
           Nie wiedzieliśmy, komu możemy ufać, komu wierzyć, kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem. Serafina, nadal milczała, a gdy tylko próbowaliśmy coś z niej wyciągnąć, reagowała płaczem. Przestała rysować swoje obrazki, a z relacji Azary, wynikało, że jej sny stały się bardziej niespokojne, niż były do tej pory. Łamało mi się serce i coraz bardziej obwiniałam się za to, co działo się z Serafinką. Ludność w osadzie bacznie obserwowała każdy mój krok. Rozmowy milkły, gdy tylko zbliżałam się do kogokolwiek. Jedni patrzyli na mnie z politowaniem, inni z kolei nie chcieli przebywać w moim towarzystwie, sprawiając wrażenie jakby się mnie bali, a Lupusi nie odstępowali nas na krok, przez co zrezygnowałam ze spacerów i zamknęłam się w zaciszu domowych, czterech ścian.
           William również chodził markotny, a z każdym dniem, zbliżającym nas do pełni, stawał się coraz bardziej nerwowy i zamknięty w sobie. Przez cały czas starał się mi wynagrodzić okrutny widok, jaki zafundowano mi na zgromadzeniu i pomimo wielogodzinnych rozmów, które z nim odbyłam, nadal obwiniał się o to, że pozwolił Sabahattinowi na potraktowanie mnie w taki sposób. Był wściekły, a rosnący księżyc nie pomagał mu w wyciszeniu emocji.
           Scot stał się częstym gościem w domu, irytując swoją nadopiekuńczością i troską, mojego Lupusa, jak i mnie samą. Był tak olbrzymią gadułą, że mogłam milczeć cały dzień, a on i tak miał milion tematów, o których mógł rozmawiać, robiąc jedynie, przerwy na nabranie oddechu, by po chwili znów zacząć kontynuować. Nie mogłam mieć mu tego za złe, gdyż próbował mnie pocieszyć i sprawić bym na chwilę oderwała się od szarej rzeczywistości, nie mniej jednak chwilami drażnił mnie do tego stopnia, że miałam go dość. William starał się nie reagować, gdyż sam nie był w nastroju do rozmów, a Scot skutecznie wyręczał go z obowiązku rozmowy ze mną.
           Na trzy dni przed pełnią, zaczęłam poznawać gorsze oblicze Williama. Bywał arogancki wobec Scota, oschły wobec mnie i nerwowo miotał się po domu. Często stał zamyślony, wpatrując się w widok za oknem. Próbowałam nakłonić go, aby wyszedł do watahy, poczuł wolność, ale był uparty jak osioł i za główny cel, postawił sobie nie odstępować mnie na krok. Jego zły humor i poirytowanie zaczynało udzielać się także mnie, jednak z całych sił walczyłam z samą sobą, aby nie wybuchnąć, gdyż doskonale wiedziałam, że głównym sprawcą tych wszystkich negatywnych emocji, jest rosnący z każdą minutą księżyc.
           Bezradność wobec jego instynktów stawała się gorsza niż sam fakt, że teraz bał się mnie nawet dotknąć. Potrzebowałam go, chciałam, by otulił mnie ramionami, jednak trzy dni przed pełnią ograniczał swoje czułości jedynie do złapania mnie za rękę.
           Noce były długie i nieprzespane. Dzisiejsza również należała do takich. Każdy mój nawet najdrobniejszy ruch, sprawiał, że William otwierał oczy i w milczeniu obserwował moje trzecie z rzędu starania się o upragniony sen, który jak nigdy dotąd, był mi teraz potrzebny. Kiedy po raz kolejny przewróciłam się na drugi bok, cicho wzdychając, mój wielki Lupus w końcu nie wytrzymał i w milczeniu, objął moją talię ramieniem, mocno przyciągając mnie do siebie. Wtulona w jego ramiona, przymknęłam powieki, a gdy je otworzyłam w pokoju było już jasno. Przez duże drewniane okno, wdzierały się promienie słońca.
           Williama już nie było, a przez uchylone do pokoju drzwi, dało się słyszeć, odgłosy rozmów, dochodzące z dołu. Szybko zaciągnęłam na siebie szlafrok i wolnym krokiem skierowałam się do salonu. Rozmowy zamilkły, co wzbudziło mój lekki niepokój.
           - Jesteśmy w kuchni! – Nagle rozległ się głos Stelli.
         Kiedy weszłam do dużego i przytulnie urządzonego wnętrza, przy kuchennym stole siedziała cała rodzinka z uśmiechem wymalowanym na twarzach. Ich spojrzenia zwrócone były na mnie, a ja cieszyłam się jak dziecko na ich widok. Stanęłam w drzwiach, również posyłając im szczery uśmiech.
           - Miło was widzieć – odparłam. – Pełnia tuż, tuż i rodzina Brichardów w komplecie. Tęskniłam za wami.
             - Witaj Emily. – Jako pierwszy przywitał się Harry. – Jak się czujesz? William mówi, że masz kłopoty ze snem.
            Zerknęłam na swojego Lupusa w niedowierzaniu kręcąc głową.
           - Donosiciel – rzuciłam w jego stronę. – Ale niestety to prawda. Ostatnio nie mogę zasnąć, ale tej nocy nadrobiłam zaległości – dodałam z niedowierzaniem wpatrując się w tarczę, wiszącego na ścianie zegara.
           William parsknął śmiechem, posyłając mi burszowskie spojrzenie. Było już południe, a ja pałętałam się po domu w szlafroku Mariach.
            - Wybacz kochanie, ale przed moją rodziną trudno jest ukryć cokolwiek, a już na pewno nowiny dotyczące twojej osoby – odparł. – Poza tym w rzeczy samej, spałaś dziś jak niemowlę, a ja nie miałem sumienia cię budzić... Kawy?
              - Poproszę... Spałam jak niemowlę? Mam nadzieję, że nie gadałam przez sen?
           - Mówisz przez sen? – wtrącił się Michael, przenosząc rozbawione spojrzenie ze mnie na Williama.
             - Podobno.
           - Owszem... Rzadko, bo rzadko, ale czasami się jej zdarza. Ma to swoje duże plusy, gdyż wtedy mogę dowiedzieć się dużo interesujących rzeczy.
             - Na przykład jakich? – Spytałam, próbując ukryć swoje zażenowanie.
            Niemal natychmiast zaczęłam żałować, że nie ugryzłam się w język, a moja twarz zaczęła pokrywać się szkarłatem. Intuicja podpowiadała mi, że William bardzo szczerze zechce opowiedzieć o swoich odkryciach, a ja już miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
            - Na przykład... jak bardzo mnie kochasz, jak szczerze potrafisz się uśmiechać i płakać, jak wygląda twoja twarz, kiedy jesteś spokojna, a jak wygląda, gdy się boisz. Dowiedziałem się jak bardzo obwiniasz się za to, co się dzieje i wiem, że nienawidzisz swojego medalionu niemal tak samo jak ja. Mógłbym jeszcze wymieniać, gdyż uwielbiam obserwować, jak rumienisz się na twarzy, ale nie chciałbym, by moja narzeczona spłonęła na moich oczach i to przeze mnie. – Mówiąc, wolnym i nieco rozbawionym tonem, nalał mi do kubka kawy, po czym wysunął krzesło obok siebie, wyciągając w moim kierunku dłoń. – Chodź do mnie... różyczko – dodał, zawadiacko się uśmiechając.
            Westchnęłam, teatralnie przewracając oczami, ponownie w niedowierzaniu kręcąc głową. Jego uśmiech na twarzy, sprawiał mi ogromną przyjemność i nie mogłam oderwać od niego oczu. Doskonale wiedziałam, że mówił prawdę, chociaż byłam zaskoczona ilością wątków, o których wspomniał. Po chwili usiadłam obok niego, obejmując dłońmi ciepły kubek z kawą, w którą mimowolnie wbiłam, stremowane spojrzenie.
            - Nie przejmuj się piękna, nasza siostra też plecie przez sen – odparł z uśmiechem Michael. – Zwłaszcza po dniu pełnym wrażeń.
            - Zamknij się głąbie – syknęła.
        - To, że mówisz przez sen moja droga, jest znakiem, iż bardziej jesteś wilkołakiem niż wiedźmą. – Nagle wtrącił się Harry. – Mariach również mówi przez sen, jest to niemal normalna cecha u Lupusek. Jesteście bardziej delikatne, bardziej wrażliwe i bardziej podatne na uczucia i instynkty, co niesie ze sobą sporo emocji, które w pewnym sensie, wyrażacie, gdy odpoczywacie.
           - Steki bzdur – wymamrotała Stella, mierząc ojca pobłażliwym spojrzeniem.
        - To nie są steki bzdur moja droga córko. Jest na to logiczne wytłumaczenie. Otóż, jako Lupuski, tak jak wspominałem wcześniej, jesteście bardziej delikatne i wrażliwe, a to niesie ze sobą mniejszą odporność na stres. Nasz sen jest zwykle czujny, nie zasypiamy głęboko i śpimy krótko, żyjemy w ciągłym biegu z dnia na dzień, a naszym życiem żądzą instynkty, z którymi mierzymy się, na co dzień. To w znacznym stopniu pogarsza naszą jakość życia, a za tym idzie stres. Stres jest jedną z głównych przyczyn mówienia przez sen, a że nasza Emily, żyje w ciągłym stresie, nic dziwnego, że nie może zasnąć i majaczy we śnie. Wasza matka, również mówi przez sen, gdy w grę wchodzą silne przeżycia emocjonalne, tak samo jak ty, Stello i nam mężczyznom, również się to zdarza. To żaden wstyd, jeśli oczywiście nie masz nic do ukrycia. – Zaśmiał się pod nosem, przenosząc spojrzenie na mnie i Williama. – Nadal uważam, że powinnaś spróbować zażyć coś wyciszającego, powinnaś się wysypiać.
            - Lek na moje wyciszenie siedzi obok mnie – odparłam. – Nie chcę truć się psychotropami.
           William zaśmiał się cicho pod nosem, otulając mnie ramieniem. Dziś, był w zdecydowanie lepszym nastroju, co przyniosło mi dużą ulgę. Pomimo dwóch dni do pełni, był znacznie spokojniejszy niż ostatnimi, czasy. Po chwili musnął moją skroń ustami, zerkając mi przy tym w oczy.
          - Lek na wyciszenie mówisz... – Zaśmiał się cicho. – Zbliżająca się pełnia, daje mi się we znaki. Wybacz – mruknął, wypuszczając mnie z objęć.
            - Jak każdemu z nas – wtrącił się David.
           - Proponuję wypad do lasu, to zawsze pomaga – dodała Stella, monotonnie bujając się na krześle.
        Michael siedział ze skrzyżowanymi ramionami, przyglądając się siostrze z tajemniczym uśmiechem na twarzy. Po chwili, jednym ruchem nogi, podważył oderwaną od ziemi nogę od krzesła, sprawiając, że Stella runęła z hukiem na podłogę.
          - Co robisz kretynie!? – syknęła, zrywając się z miejsca. Wokół niej zaczęła tworzyć się jasna łuna, co sprawiło, że William instynktownie przesunął mnie wraz z krzesłem za siebie.
         - Stella uspokój się w tej chwili! – Nagle krzyknął Harry, łapiąc ją za ramiona. – Spokojnie... Oddychaj głęboko, w pomieszczeniu jest Emily, nie chcesz zrobić czegoś głupiego.
       Stella spojrzała na ojca. Jej oddech był przyspieszony, a mięśnie napięły się do granic wytrzymałości, sprawiając, że jej ubranie zaczęło ją mocną opinać. Po chwili, wszystko zaczęło wracać do normy, a ja mogłam już odetchnąć z ulgą.
          David nie wytrzymał i z całej siły trzepnął Michaela w tył głowy.
          - Zaczniesz w końcu używać mózgu do zastanawiania się nad tym, co robisz?!
          - Sorka siostra – mruknął, zerkając w moją stronę. – Pięknej przecież nic się nie stało.
          - Ale mogło się stać! – ryknął William, nerwowo wstając z miejsca.
         - Stella ma rację – wtrąciła się Mariach. – Powinniście dać upust nagromadzonym emocjom. Idźcie gdzieś dzieci i uspokójcie się trochę. Emily ty również powinnaś się przejść. Nie możesz siedzieć cały czas w domu.
           Westchnęłam cicho jednak niechętnie skinęłam głową. Jeśli zostałabym w domu, zostałby ze mną również William, a tego nie chciałam.
           - Jest ładna pogoda, z chęcią z niej skorzystam i przejdę się na Cornoctis. Może uda mi się coś znaleźć, może coś mi się przypomni?
           - To dobry pomysł – odparł Harry. – Osada jest sprawdzona póki, co nie ma śladu wiedźm, więc myślę, że możesz spokojnie wybrać się w tamto miejsce.
           - Pójdę się ubrać.
       Bez zastanowienia ruszyłam do wyjścia, nawet nie patrząc na Williama. Chciałam, by wyszedł i przestał mnie niańczyć. Szukając ubrań celowo starałam się nie spieszyć. Zarzuciłam na siebie podkoszulek, dżinsy i ciepłą bluzę, po czym spojrzałam za okno. Dostrzegłam jedynie smugi, które znikały w lesie, co oznaczało, że ktoś już dołączył do leśnych harców. Po niedługiej chwili postanowiłam również skorzystać z pogody i w końcu się przewietrzyć.
         W domu została już tylko Mariach. Krzątała się po kuchni, nucąc pod nosem jakąś cichą melodię.
         - Ty nie masz potrzeby dołączyć do watahy? – spytałam, upijając małego łyka niedopitej kawy. Lupuska wycierała kubek, wpatrując się w widok za oknem.
       - Mam swoje sposoby na rozładowanie napięcia – odparła, odwracając się ku mnie. – Zdradzę ci w tajemnicy, że wolę pokrzątać się po domu i pobyć trochę sama. Pomyśleć w samotności, po prostu odpocząć.
         - Nie czujesz się wolna, gdy jesteś w tej drugiej postaci? Mogąc być w swej drugiej skórze? William mówi, że kiedy biegnie jako wilk, czuje się wspaniale.
        - Owszem... ale wolę jednak pozostać człowiekiem. – Opuściła głowę wpatrując się w kubek, który nadal energicznie pocierała ścierką. Widać było, że temat, który zaczęła nie do końca nastrajał ją pozytywnymi emocjami. – Nie do końca zaakceptowałam potwora, który we mnie siedzi.
          Ton jej głosu był teraz ponury. Dało się wyczuć smutek i głęboki żal jaki chowała w swym sercu. Przez chwilę przyglądałam się jej zastanawiając jednocześnie czy powinnam ciągnąć tę rozmowę dalej. Skoro Mariach postanowiła być ze mną szczera, zwierzyć się mi, a ja mogłam jej wysłuchać i spróbować zrozumieć, uznałam, że nie tylko powinnam, ale także jestem jej winna tę rozmowę pomimo, iż nie wiedziałam czy będę w stanie ją pocieszyć.
         - Nie jesteś potworem Mariach. Nikt z was nie jest. – Zaprzeczyłam jej słowom, gdyż nie rozumiałam dlaczego tak surowo się ocenia. Przez chwilę stała w milczeniu z opuszczoną głową. Widać było, że zastanawia się nad odpowiedzią, rozważała te same wątpliwości odnośnie tej rozmowy co ja. Po chwili spojrzała na mnie z cichym westchnięciem.
         - Teraz, kiedy mam sędziwy wiek i potrafię się kontrolować, kontroluję także potwora we mnie, ale wcześniej bywało różnie Emily. – Ponownie westchnęła, wolno siadając na krześle. – Kiedy nagle zaczęło dziać się z nami coś dziwnego, a było to ponad dwieście lat temu w czasach, kiedy każda odmienność była złem w najczystszej postaci, nie rozumiałam co się dzieje. Pierwsza pełnia była dla nas wszystkich traumą. Ból którego nie da się opisać słowami... a kiedy ustał, byłam już kimś innym. Włochatym potworem, którego emocje i strach były tak rozchwiane, że nie potrafię do dziś opisać tego słowami. Widziałam swoje dzieci, które także wiły się w agonii, patrzyłam, w co się zmienili i nagle poczułam tak wszechogarniającą nienawiść i chęć mordu, że nie byłam w stanie jej pohamować. Klątwa została rzucona, a w tą samą noc przyszła po nas wiedźma, która nam to zrobiła. Próbowała zawładnąć naszymi umysłami, ale ku jej zdziwieniu nie była w stanie użyć przy nas magii. Rozszarpałam ją jak marionetkę na oczach rodziny. Jedyne co czułam to nienawiść i strach przed tym, że skrzywdzi moje dzieci. Nagle przestaliśmy odczuwać ból, zmęczenie, brak snu w ogóle nam nie przeszkadzał, słyszałam swoich bliskich i nic nie rozumiałam. Byłam przerażona i wiedziałam, że każdy kto zbliży się do mojego domu zginie zaraz jak tylko przekroczy furtkę. Siedzieliśmy zamknięci w nim przez prawie cztery dni. Nie potrafiliśmy się przemienić w człowieka, w końcu uciekliśmy do lasu, gdyż głód wziął nad nami górę. Do dziś czuję smak krwi i surowego mięsa. – Skrzywiła się pod nosem po czym odwróciła się do okna, opierając dłonie na wąskim parapecie. - Chodź w głębi duszy byłam człowiekiem, to zwierzęce instynkty zagłuszały te ludzkie. Każdą osobę napotkaną w lesie traktowaliśmy jak wroga. Każda albo w pośpiechu uciekała, albo próbując nas zabić ginęła... Myślałam, że już nigdy nie będziemy normalni... Od przemiany minęło kilka tygodni. Snuliśmy się po lesie, szukając miejsca do snu. Rano obudziliśmy się nadzy w pierwotnej formie. Pamiętam wstyd, czułam się upokorzona, ale i szczęśliwa, że znowu jestem sobą. Pod osłoną nocy wróciliśmy do domu. Po strzępkach wiedźmy nie było śladu. Na następny dzień, dowiedzieliśmy się od sąsiadów, że wszyscy myślą, iż rozszarpało nas jakieś zwierze. W wiosce zrobiło się głośno o ogromnych wilkach grasujących po lesie. Nie wiedzieli, że chodzi o nas, a my skłamaliśmy, że musieliśmy wyjechać na kilka dni. Potem czas upływał na uczeniu się życia od nowa. Byliśmy silniejsi, szybsi, zwinniejsi, słyszeliśmy wszystko dookoła, zaczęliśmy widzieć aury... musieliśmy, być ostrożni by nie dać się zdemaskować, co również nie było łatwe. Ludzkie instynkty mieszały się ze zwierzęcymi, dom zaczynał robić się ciasny i nie do wytrzymania. Brakowało nam przestrzeni, a każda negatywna emocja kończyła się niekontrolowaną przemianą. Nim pojęliśmy jak się opanować minęło kilka dobrych lat. Harry spędzał mnóstwo czasu na szukaniu prawdy. Gdybym chciała opowiedzieć ci wszystko musielibyśmy spędzić ze sobą mnóstwo godzin, nie sposób to teraz wszystko opisać. Nie mniej jednak na początku... by wrócić do pierwotnej formy staraliśmy się po prostu usnąć. Tak było najprościej, potem pomału doszliśmy do tego jak powstrzymać przemianę i jak wrócić do poprzedniej formy. Zaczęliśmy żyć w miarę normalnie, William poznał Rosalie, zakochał się jak wariat. – Uśmiechnęła się. – Postanowił wyznać jej prawdę, nie chciał być nieszczery. Spędziliśmy wiele godzin na rozmowach i rozważaniach i wtedy... kiedy jej powiedział, zaczęły się kolejne problemy. Do tego doszły wiedźmy, które za wszelką cenę chciały nas zlikwidować, gdyż dość szybko doszliśmy do tego, że nie działa na nas żaden rodzaj magii, one również. Zaczęły atakować nas inne wilki, a kiedy je zabijaliśmy, patrzyliśmy jak wracają do pierwotnej formy, patrzyliśmy na ludzi, którzy atakowali nas zupełnie nieświadomie, o czym dowiedzieliśmy się później. Rosalie zbuntowała przeciwko nam całą wioskę, ludność przestała nam ufać, staliśmy się wrogami. Po jakimś czasie, posądzono mnie o magię, wydano na nas wyrok. Trudno opowiedzieć to wszystko, ale domyślasz się, że musieliśmy uciekać, a nim uciekliśmy zostawialiśmy za sobą masę ciał. Tułaliśmy się po świecie. Mniej więcej w dziesięć lat po przemianie spotkaliśmy kolejne rodziny takie jak my, z czasem było nas coraz więcej, aż w końcu dotarliśmy do ludzi, a właściwie wiedźm, które rzuciły nowe światło na naszą sytuację. Dowiedzieliśmy się wszystkiego o magii, a one skupiały nas w zwarte szeregi. Nawet nie zdążyliśmy się zorientować, kiedy i jak zostaliśmy małą armią przeciwko czarnej magii. Mordowaliśmy, mamy na swoim koncie wiele wzlotów i upadków Emily... Nie przemieniałam się od kilkudziesięciu lat. Kiedy William poznał ciebie, kiedy zaczęło się to wszystko, zrobiłam to kilka razy... i cieszę się, chociaż nadal czuję do siebie obrzydzenie.
           Słuchałam jej w skupieniu. Nawet nie próbowałam zrozumieć ,przez co przeszła. Ta historia choć w wielkim skrócie była wstrząsająca. Próbowałam postawić się w jej sytuacji, poczuć jej strach i emocje, ale zapewne nawet w jednej dziesiątej nie byłam wstanie wczuć się w jej sytuację i to, przez co przechodzili. Milczałam, nie wiedząc co powiedzieć.
                - Broniliście siebie, jak każda normalna rodzina, chroniliście się nawzajem, nie ma wojny bez ofiar, a wy zostaliście uwikłani w nią wbrew własnej woli... Nie powinnaś się obwiniać – zaczęłam po dłuższej chwili milczenia. – To wszystko jest trudne i bardzo zagmatwane, nie mniej jednak nie widzę tu potworów, które opisujesz.
               - Widziałaś na zgromadzeniu i strasznie mi przykro, że musiałaś na to patrzeć. Ten sojusz zawiązał się ponad sto lat temu. Kiedy zaczęło się wszystko wymykać spod kontroli. Było nas coraz więcej, nas i tych, którzy zostali ugryzieni. Z czasem decydujące słowo zaczęli mieć najstarsi Lupusi, dzięki nim powstały zasady i wszystko zaczęło wracać do normy.
              - Zastanawiam się jak to możliwe, że dają radę, że nikt nie kwestionuje ich decyzji i nie ma między wami wojenek.
             - Zasady są bardzo surowe, a instynkt zwierzęcy, czy tam wilczy jak zwał tak zwał, nakłada na nas bezwzględne posłuszeństwo wobec Alfy. To trudne do zrozumienia, musiałabyś to poczuć... Ze wszystkich Lupusów, to Sabahattin jest najstarszy... dlatego też nikt nie przeciwstawił się, kiedy kazał ci patrzeć na egzekucję. To dobry człowiek, ale bardzo surowy i bardzo wymagający.
            - Nie mniej jednak, nie powinnaś winić się za całe zło tego świata. Jesteście kim jesteście, nie zmienicie tego, każde z was jakoś zdołało poukładać sobie życie. Masz męża i rodzinę, macie swój mały interes, życie jakoś się toczy.
            Mariach zaśmiała się pod nosem, na krótką chwilę popadając w zamyślenie. Na twarzy miała wymalowaną ulgę, a subtelny uśmiech, świadczył o tym, że cały stres zaczyna z niej schodzić.
            - Harry wraz z Davidem i Williamem dopiero po przemianie próbując zrozumieć i znaleźć logiczne wytłumaczenie, jak również antidotum na naszą przypadłość, zaczęli interesować się medycyną. Wcześniej żadne z nas nie umiało ani czytać ani pisać. Czasy zaczęły się zmieniać, mentalność... dostępność do szkół... teraz wszystko jest dużo prostsze. Zajmują się chirurgią od przeszło stu lat. Kiedy nastał obowiązek szkolny, zaczęły się małe problemy, ale nasi ludzie są dziś wszędzie, uczą, leczą, pracują w policji i rządzie, wszystko da się załatwić tak, żeby było legalnie.
             - Chociażby zmianę imienia i nazwiska?
             - Chociażby. Ty też będziesz musiała je kiedyś zmienić Mily.
           - Na razie mamy poważniejsze zmartwienia – odparłam, głośno wzdychając. – Być może nie będę musiała...
           - Nie pozwalam ci dopuszczać do siebie takich myśli Emily Moulton! – krzyknęła, dzieląc mnie surowym spojrzeniem. – Jestem przekonana, że wszystko się ułoży... kiedy nadejdzie odpowiedni czas.
            - Nie będę przeczyć, ani nie będę się zgadzać. Czas wszystkim pokieruje i pokaże.
          - Otóż to moja droga. Nie martwmy się na zapas... - odparła. – Wiesz, że jesteś pierwszą osobą, z którą podzieliłam się swoimi wspomnieniami? – dodała po chwili milczenia. – Chyba potrzebowałam takiej rozmowy. Bardzo ci dziękuję.
       - Czuję się zaszczycona... i to ja ci dziękuję, za zaufanie i za to, że mi to wszystko opowiedziałaś. Przykro mi, że musiałaś przez to przechodzić i że dręczą cię wyrzuty sumienia, ale przeszłości nie cofniemy. Przeze mnie też ktoś zginie, a już raz o mało nie zginął William. – Poczułam jak zadrżał mi głos i zaczyna ściskać mnie w gardle na samo wspomnienie tego wieczoru. - Też się boję i dręczę, ale wiem, że sama sobie nie poradzę.
          - Sama nie podołasz Emily i nie chcę abyś kolejny raz wpadała na pomysł odchodzenia od Williama bo martwisz się o nasze bezpieczeństwo. Niedużo brakowało, a twój wilk postradałby rozum. Gdybyś tylko mogła widzieć go, kiedy odeszłaś... - Pokręciła w niedowierzaniu głową. - Miałam do ciebie okropny żal Emily. Rozumiałam cię... poniekąd. Ale też nie rozumiałam jak mogłaś tak zranić Williama. Widok jego cierpienia był dla mnie nieznośny, wtedy przeszłam pierwszą przemianę od kilkudziesięciu lat, sama cię szukałam, byłam gotowa błagać cię, byś wróciła...
          - Przepraszam... - odparłam niemal szeptem. Było mi wstyd, czułam się jak skończona idiotka i nie miałam odwagi spojrzeć jej teraz w oczy. – Wiem, że źle zrobiłam, wiem, że postąpiłam nieroztropnie i wiem, że miałam dużo szczęścia, że trafiłam do Cassandry, ale ja... wtedy... po prostu uznałam, że tak będzie najlepiej, że kiedy ja będę daleko, moje problemy was nie dosięgną. Myliłam się, ale tak jak ty nie umiem cofnąć czasu... Chociaż bardzo bym tego chciała.
           Przelotnie zerknęłam na nią. Patrzyła na mnie, wpatrywała się w moją twarz, z nieznaną mi dotąd surowością, ale i zrozumieniem. Właśnie wtedy pojęłam, że jeśli chodzi o dzieci Mariach, potrafi być bezwzględna i zrobi dla nich niemal wszystko. Dla mnie też była jak matka. Akceptowała mnie i pomimo, iż stanowiłam dla jej rodziny ogromne niebezpieczeństwo nie odtrąciła mnie, jak również nigdy nie dała odczuć, że nie chce bym przebywała w jej środowisku.
          - Po prostu więcej tak nie rób. Zawsze jestem dla ciebie dostępna, zawsze możesz ze mną porozmawiać, tak jak ja dziś z tobą. Nie chcę patrzeć kolejny raz na Williama, który cierpi i na ciebie, jak niemal gaśniesz w oczach. Nie dużo brakowało, a oboje kosztowałoby was to życie. Powinnaś wiedzieć, że William od rozstania z Rosalie, nigdy nie zaangażował się tak jak teraz. Próbował cię nie kochać, unikać, zabić w sobie to uczucie, ale jak widzisz... serce nie sługa i rządzi się swoimi prawami. Pojawiłaś się w momencie, w którym zaczęliśmy od nowa. Nowy dom, nowe miasto, nowa praca, nowe otoczenie... Wszyscy cieszyliśmy się i cieszymy się nadal, że kamienne serce Williama w końcu drgnęło. Zrobiłaś coś, czego wielu kobietom się nie udało... czasami odnosiłam wręcz wrażenie, że William mści się na dziewczynach za Rosalie. Bywało, że z premedytacją dawał im nadzieję i nagle zachowywał się tak, jakby ich nie znał. Nagle stawał się oschły i dumny z tego, że uwiódł i porzucił. Było mi za niego wstyd.
          Nagle zrozumiałam, co miał na myśli kiedy opowiadał mi o tym, że nie stronił od kontaktów z kobietami. Parsknęłam niekontrolowanym śmiechem w niedowierzaniu kręcąc głową. Sama nie wiedziałam czy powinnam się z tego cieszyć czy raczej martwić, nie mniej jednak, byłam już zaręczona. Spojrzałam na pierścionek i zaczęłam zastanawiać się co takiego we mnie dostrzegł.
        - To wiele tłumaczy – odparłam, bezwładnie opadając plecami na oparcie krzesła. – Tylko zastanawiam się dlaczego wybrał taką szarą myszkę, skoro może i mógł mieć każdą.
         - Myślę, że przesądził fakt, iż byłaś jedyną, która nie uległa jego urokowi, która dostrzegła w nim zwyczajnego faceta. Nie szczędziłaś mu złośliwości, nie próbowałaś na siłę się przypodobać... miotał się po domu jak szalony. Nie spał, nie jadł... myślał... aż w końcu zaczął z nami rozmawiać. Chwilę to trwało. Na początku myśleliśmy, że jesteś wiedźmą, ale nie mieliśmy pewności jakiego pokroju. Czuć było od ciebie zgniliznę, ale nie dość mocno...
             - Och... jak miło mi to słyszeć – wtrąciłam, zaczynając się obwąchiwać.
         - Nie to miałam na myśli. – Zaśmiała się. – Czuć było twoją pseudo kotkę. Ale szybko doszliśmy do tego, że nie masz z magią nic wspólnego, ani z wiedźmami. Śledziliśmy cię.
             - To już wiem.
             - I byłaś zagadką, w końcu twój temat w domu stał się tak naturalny, że nawet nie wiedząc kiedy, William zaczął z nami o tobie rozmawiać. No i Jack, on też dużo nam tłumaczył i rozmawiał z Williamem. To on przekonywał, że nie możliwością jest, byś była związana z czarną magią. Narobiłaś zamętu moja droga.
            - Przykro mi.
         - Niepotrzebnie... Już południe – zauważyła, zerkając na zegar wiszący nad drzwiami. – Idziesz na ten spacer?
         - Idę... może coś odkryję – westchnęłam, podnosząc się z miejsca. – Chociaż wiedza, że mam ogona, wcale nie napawa mnie optymizmem.
           - Mają trzymać się od ciebie z daleka, więc nie musisz się nimi przejmować.
          - Łatwo ci mówić Mariach... - westchnęłam, kierując się do wyjścia. – Jak zwykle... muszę się przyzwyczaić – mamrotałam pod nosem z wyraźnym niezadowoleniem.
        - Emily? – Za plecami usłyszałam jeszcze głos Mariach, która patrzyła na mnie z lekko zakłopotaną miną.
           - Tak?
       - Chciałabym, aby ta rozmowa... została między nami. William miałby do mnie żal... rozumiesz o, co chodzi?
        - Rozumiem... Będę milczeć jak grób. Chociaż zastanawiam się, dlaczego mi o tym nie powiedział.
         - Myślę, że się wstydzi – dodała, po czym parsknęła stłumionym śmiechem. – Jak miał ci powiedzieć? Hej słonko mam opinię Casanovy?
           Przewróciłam teatralnie oczami, cicho śmiejąc się pod nosem.
           - Nie mniej jednak dzięki, że mi powiedziałaś.
           - I ja dziękuję, że mnie wysłuchałaś.
           Posłałam Mariach uśmiech, po czym skierowałam się do wyjścia.
          Na zewnątrz wiał wiatr, świeciło słońce, a w powietrzu wyraźnie było już czuć nadchodzącą zimę. Krajobraz również się zmienił. Drzewa owocowe zaczynały przyodziewać się w kolory złota i brązu. Gdzieniegdzie wesoło, na udeptanej ścieżce tańczyły z wiatrem liście, podrygując w rytm wzburzonego powietrza. Tylko las, pozostawał nadal przepełniony soczystą zielenią. Wyrastał z równiny niczym wielki zielony mur. Ten widok na moment sprawił, że oderwałam się od rzeczywistości i uwolniłam swoją głowę od nadmiaru myśli. Chłodny wiatr, smagający policzki i targający włosy, przyjemny blask słońca, przywołał wspomnienia beztroskiego dzieciństwa, sprawiając, że mimowolnie uśmiechałam się do siebie.
         Szłam wolno. Nie spieszyłam się. Wsunęłam dłonie do kieszeni bluzy i starałam się nie zwracać uwagi na ciekawskie spojrzenia okolicznych mieszkańców. Gdzieś z tyłu głowy dręczyła mnie myśl, że zapewne tuż za mną podąża kilka rosłych basiorów, którzy nie spuszczają mnie z oczu. Irytowała mnie ta myśl, jednak konsekwentnie szłam przed siebie chociaż miałam ochotę znów ukryć się w zaciszu czterech, domowych ścian.
          Zostawiając za sobą wioskę i zbliżając się do ścieżki prowadzącej na Cornoctis, coraz częściej słyszałam fragmenty rozmów i myśli dochodzących z lasu. Nie rozpoznawałam nikogo znajomego, co oznaczało, że wataha znacznie się teraz powiększyła. Nagle tuż przede mną wyrosło trzech młodych mężczyzn. Jeden z nich niósł na barkach sporej wielkości łanię. Spojrzałam na nich lekko stremowana, chcąc szybko ich minąć, lecz oni jedynie skinęli głową mijając mnie bez słowa. Byli Lupusami. Ich zielone tęczówki i gabaryty nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Skręciłam na ścieżkę prowadzącą na polanę. Zaczęłam wspinać się pod górę, czując, że znów łapię zadyszkę, przeklinałam w myślach swoją marną kondycję. Między drzewami, gdzie słabo przebijały się promienie słoneczne, panował chłód, a szumiący w koronach drzew wiatr, stwarzał mało komfortowe warunki spaceru. Zaczęłam nasłuchiwać każdego odgłosu, instynktownie obejrzałam się również za siebie stwierdzając, że nikogo za mną nie ma. Chodź ich nie widziałam to i tak wiedziałam, że gdzieś tam są i obserwują każdy mój krok. Próbowałam do tego przywyknąć, oswoić się z tą myślą, lecz godzenie się z tą nową sytuacją nie przychodziło mi łatwo, gdyż i tak wiedziałam, że nie mogę poczuć się swobodnie.
             Na moment zatrzymałam się pod jednym z drzew, próbując złapać oddech i nabrać sił do dalszej wspinaczki. Było ogromne i rozłożyste. Inne niż wszystkie drzewa w tym miejscu. Oparłam dłoń o pień i pochyliłam głowę, zaciągając się rześkim powietrzem. Byłam już blisko celu. Spojrzałam na ścieżkę, kiedy nagle obok mnie z zarośli wyskoczył w pośpiechu zając. Przestraszył mnie tak bardzo, że na moment zabrakło mi tchu, jednak szybko moją uwagę przykuł znajomy dźwięk, mówiącej lalki Serafiny. Z zarośli, z których wyskoczył zając, wydobywał się rytmiczny śmiech. Znieruchomiałam, starając się dokładnie zlokalizować kierunek, z którego dobiegał ów odgłos, gdyż nie był on dość głośny. Po chwili nastała cisza, a ja bez zastanowienia, zaczęłam wchodzić w zarośla. Ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłam w nich ukrytą, bardzo wąską ścieżkę, prowadzącą przez gęsto porośnięty zaroślami teren. Musiałam odgarniać gałęzie i iść na czworaka by móc przejść. Cienkie gałązki zaczepiały moje włosy, mocno je targając, były ostre i bezlitośnie drapały skórę na moich rękach, zaciągając również bluzę. Nie wiem jak daleko zaszłam, kiedy mym oczom ukazała się mała gadająca lalka. Podniosłam ją, przykucając. Zaczęła ogarniać mnie panika. Rozglądałam się dookoła, próbując zrozumieć, co robi tu ta rzecz, jednocześnie zdając sobie sprawę, że Serafina musiała tu być i musiało stać się coś złego, gdyż nigdy nie rozstawała się z tą zabawką.
           - Serafinka?! – Zaczęłam ją wołać. Tuż za mną jak duchy, wyłoniło się trzech Lupusów. Ponownie podskoczyłam ze strachu, jednak teraz było mi już wszystko obojętne. – Coś się musiało stać... ona nie rozstaje się z tą lalką – odparłam drżącym tonem.
           - Proszę, uspokój się – mruknął jeden z nich. Ich oczy były ciemne, co mogło świadczyć tylko o zdenerwowaniu.
           - William... ścieżka na Cornoctis... - Usłyszałam drugi głos. – Nie... Nic jej nie grozi, ale przypadkiem znaleźliśmy coś co może być wielkim krokiem na przód. – Wsłuchiwałam się w urywek rozmowy. Niestety nie słyszałam Williama, co oznaczało, że jest poza moim zasięgiem.
           Tak samo jak ja rozglądali się po gęstych zaroślach. Wolno mnie wyprzedziły i z nosem przytkniętym do leśnej ściółki, zaczęli podążać ścieżką w głąb lasu, łamiąc suche gałązki, na których pozostawiali kępki sierści. Szli tak szybko, że nie mogłam za nimi nadążyć.
           Szliśmy dość długo nim w końcu zaczęło się przejaśniać, a gęste chaszcze zaczęły się przerzedzać. Zorientowałam się, że jesteśmy na terenie, który rozciąga się pomiędzy skałami. Im szliśmy dalej, tym one stawały się coraz masywniejsze. Idąc pod górę, otoczeni gęstwiną masywnych starych drzew, obrośniętych mchem, który majestatycznie zwisał z ich gałęzi tworząc gęste i przesiąknięte wilgocią, zielone zasłony, zwisające tuż nad naszymi głowami, czułam dziwny do opisania strach. Wokół rosły rozłożyste paprocie, czuć było wilgoć, a drogę zagradzały nam liczne powalone pniaki. Kiedy zdyszana, wdrapałam się na szczyt, zatrzymując się obok Lupusów, zaniemówiłam z wrażenia. Tuż przed nami wyłoniła się ogromna stroma góra gęsto porośnięta drzewami. Utknęliśmy w ślepym zaułku. Zaskoczeni wpatrywaliśmy się w ścianę drzew i strome zbocze, prowadzące do podnóża góry.
           - Serafina! – krzyknęłam, wsłuchując się w echo, które rozniosło się po lesie. Jeden z Lupusów, łypnął na mnie, po czym obejrzał się za siebie. Wpatrywał się w ścianę drzew, skąd po chwili wyłonił się jako pierwszy biały Lupus. Poruszał się bardzo szybko, gdyż po chwili wraz z rodzeństwem stał tuż obok nas.
           - Jak trafiliście na tę ścieżkę?! – syknął David. W jego tonie dało się wyczuć wyraźne poirytowanie. – Przechodziliśmy obok niej tyle razy i tyle samo razy przeoczyliśmy ją...
           - Jak mieliśmy nie przeoczyć, jak ktoś mocno się napracował żeby to cholerstwo ukryć! –
wtrącił Michael, nerwowo okrążając całą watahę.
           - Skąd to przekonanie, że ukrył? –
Zapytał jeden z Lupusów, który miał mnie chronić. – O czym wy gadacie?
            - Nie mogliśmy was wyczuć.
– Zaczął William. – Trop urwał się pod drzewem.
           - Gdyby nie sierść na gałęziach, nie wiedzielibyśmy dokąd iść. –
Michael, spojrzał na mnie, po czym na lalkę, którą nadal trzymałam w dłoniach. – To nie jest zabawka Serafiny?
           -
To jest zabawka Serafinki – odparłam. – A ona nigdy się z nią nie rozstaje. Była na tej ścieżce... coś się stało... mam złe przeczucia – dodałam, nerwowo pocierając czoło. – Musi gdzieś tu być...
           - Spokojnie kochanie, znajdziemy ją.
           William patrzył na mnie, po czym delikatnie przesunął zimnym nosem po moim policzku.
           - Eeejjj... tu są jakieś schodki! –
Nagle usłyszeliśmy Stelle.
          Jak na komendę wszyscy ruszyli ku odkryciu Lupuski. W istocie, kilkadziesiąt metrów od nas były tam szerokie kamienne stopnie, prowadzące na sam dół. Porośnięte mchem i w znacznej części osłonięte paprociami. Ostrożnie zaczęliśmy schodzić. Ku naszemu zaskoczeniu, były niezbyt strome i bardzo precyzyjnie ułożone, a im niżej byliśmy, tym przestrzeń wokół nas stawała się coraz bardziej tajemnicza i piękna.
        - Cassandra wspominała, że droga do twojego domu Mily była ciężka i długa. Że mieszkaliście daleko od osady, w odosobnieniu... zdaje się kochanie, że jesteśmy na dobrej drodze.
              -
Nie wiem... nie myślę teraz o tym. Chcę odnaleźć Serafinkę. Bardzo się o nią martwię.
               - Nie sądzę, że zapuszczałaby się tak daleko.
              - Ale Azara mówiła, że znikała czasami na całe dnie. Wracała przemoczona... nie wiem co myśleć, martwię się, poza tym nie widzę tu żadnego domu.
           - Bo żeby go znaleźć, trzeba przejść przez łuk wyżłobiony w skale. Za łukiem ma być polana, a na niej twój dom.
             - Ale to i tak nic nie zmienia, bo ścieżka miała się rozdzielać i prowadzić na kolejną polanę, gdzie miał być wodospad i ten posąg. Nawet dokładnie nie wiemy czy to czym szliśmy, to właśnie ta ścieżka. Dotarliśmy tu można rzec... tropem węża, mijając przeszkody i te krzaczyska, które obrosły tu wszystko, mijaliśmy wiele skał, pomiędzy którymi mogła się ta ścieżka wić. Mogliśmy zboczyć z właściwej drogi.
             - W istocie zboczyliśmy –
wtrącił się David. – Od mniej więcej połowy zaczęliśmy was wyczuwać, co oznacza, że zboczyliście z kursu, ale jakiś kilometr przed wami, znów straciliśmy trop. Nie wiem co jest grane, ale bez wątpienia, to miejsce musi być ważne, skoro jest tak chronione. Nikt nie rzucałby tu zaklęć, bez konkretnego powodu.
           Podeszliśmy pod tajemniczą górę, bezradnie wpatrując się w ścianę drzew. Nie widzieliśmy nic znaczącego. Nie mieliśmy żądnego punktu zaczepienia, jedyne co mogliśmy zrobić to próbować szukać dalej, co na chwilę obecną przestawało mieć sens, gdyż pomału zapadał zmrok. Lupusi zaczęli krążyć u podnóża skały, wchodzić w zarośla, szukać jakiegokolwiek przejścia, niestety bez rezultatu.
           Usiadłam na dużym pniu. Cały porośnięty był mchem. Pod stopami również rozciągał się mchowy dywan, który tłumił wszelkie odgłosy kroków. Podparłam dłońmi głowę, próbując przypomnieć sobie cokolwiek. Widziałam, że William nie spuszcza mnie z oczu. Przyglądał mi się, ale nie podchodził zbyt blisko. Może chciał dać mi chwilę swobody, bym mogła się skupić? Korzystając z okazji, zamknęłam oczy. Zaczęłam wsłuchiwać się w trel ptaków, które w tym miejscu odbijały się tak głośnym echem, że nie łatwo było się skupić. Jedyne co wiedziałam, to że jestem blisko domu. Musiałam być. Schody po których stąpałam były bez wątpienia układane ludzką ręką i dokładnie zaplanowane. Można było wyczuć w powietrzu dziwną aurę, magię. Kiedy po chwili bezowocnej kontemplacji otworzyłam oczy, spojrzałam na Williama. Krążył pomiędzy drzewami. Nawet w swej wilczej postaci, poruszał się z ogromną gracją i sprawiał, że nie mogłam oderwać od niego oczu. Był wyjątkowy. Nawet kolor jego sierści był niezwykły i wyróżniał go od pozostałych Lupusów.
              - Coś tu jest!
          Nagle rozległ się głos Davida. Poderwałam się z miejsca i zaczęłam iść za wilkami jego kierunku. Po chwili staliśmy przed mocno porośniętym zawaliskiem. Sterta dużych kamieni, obrośniętych mchem i paprociami, zagradzała duży skalny łuk, który pozostawiał niewielkiej wielkości otwór na samym szczycie.
              - Cholernie wysoko i stromo – stwierdził jeden z Lupusów. – Nie dostaniemy się tam.
            - Serio? Długo nad tym myślałeś Ethan? –
prychnęła Stella, zwracając się do wilka i groźnie obnażając kły, zmierzyła go wręcz morderczym spojrzeniem, po czym na powrót ulokowała wzrok w stercie potężnych głazów.
              - Mówię tylko droga koleżanko, że dziś się tam nie dostaniemy. Zapada już zmrok.
              - Boisz się ciemności wilczku?
              - Nie rozśmieszaj mnie –
mruknął.
             Nie miałam ochoty wsłuchiwać się w ich wymianę zdań. Musiałam sama przekonać się, że nie ma tam choćby skrawka otworu, przez który można byłoby się prześliznąć. Wolno zaczęłam wchodzić w gęste paprocie i dokładnie zaglądać w każdy zakamarek pomiędzy skałami. Moim śladem zaczął podążać William. Do tej pory nie odezwał się prawie ani słowem. Był milczący i sprawiał wrażenie zamyślonego.
             - Myślę, że dziś już musimy odpuścić – odparł, obchodząc jeden z głazów, po czym stanął tuż obok mnie, wpatrując się w osunięty fragment skały. – Jutro oczyścimy tę ścieżkę i spróbujemy odgruzować przejście.
             -
A co z Serafiną? Chcesz ją tu zostawić? Nie powinniśmy jej szukać?
             Spojrzałam na niego z wyrzutem, nie kryjąc swojego zawodu i podenerwowania. Miałam wrażenie, że nikt poza mną nie interesuje się jej losem.
             - Nie mamy pewności czy tu jest, czy w ogóle tu była. Może po prostu zgubiła tą lalkę? A może już jest w domu i płacze, bo chciałaby ją odzyskać? Nie sądzę, że byłaby w stanie dojść tak daleko i dobrze znać tę drogę, tym bardziej, że ścieżka była ścieżką tylko kawałek. Dalej szliśmy kierowani instynktem.
            Wpatrując się zrezygnowana w kamienną ścianę nie wiedziałam , co myśleć. Miałam w głowie chaos i totalna pustkę. William miał rację, być może mała była już w domu cała i zdrowa, a ja niepotrzebnie panikowałam.
              - Masz rację... - odparłam po chwili namysłu, wbijając spojrzenie w lalkę. – Zapada zmrok, zapewne już jest w domu cała i zdrowa... Myślisz, że za tą skałą jest mój dom? – Zmieniając temat, spojrzałam mu prosto w oczy.
             - Myślę, że jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zagadki. Dziś już się tego nie dowiemy...
           - Czas wracać! –
Nagle rozległ się donośny głos Davida. – Już późno, a do domu daleko. Nie chciałbym mieć tu jakiejś niespodzianki, zwłaszcza kiedy jest tu Emily.
        Wzrok szarobrązowego Lupusa skierował się na mnie, podobnie jak pozostałych uczestników tej niespodziewanej wyprawy. Bezradnie wzruszyłam ramionami, gdyż i tak wiedziałam, że słowa jakiegokolwiek sprzeciwu zakończą się fiaskiem, a ja jedyne czego teraz chciałam, to mieć pewność, że Serafinka, jest cała i zdrowa.
               Bez słowa sprzeciwu ruszyliśmy w drogę powrotną. Straciłam poczucie czasu, a fakt, że było już niemal ciemno, sprawiał, iż co krok o coś się potykałam, przez co po chwili bezdyskusyjnie wylądowałam na grzbiecie mojego Lupusa, wywołując serię żartobliwych komentarzy. Po chwili jednak rozmowy ucichły. Nieświadoma tego, co dzieje się naprawdę, dopiero po chwili zorientowałam się, że coś jest na rzeczy, gdyż znacznie przyspieszyliśmy kroku, a Lupusi, którzy dziś mieli mnie pilnować wybiegli naprzód, znikając w mroku i gęstwinie drzew.
                - Co się dzieje? – spytałam, przerywając zmowę milczenia. William spojrzał w kierunku rodzeństwa, w odpowiedzi nadal serwując mi ciszę.
                  - Przecież i tak się dowie do cholery – mruknęła Stella.
               - Co się dzieje? – Ponowiłam pytanie, jednak nie kryłam napięcia i zniecierpliwienia, jakie zaczęły mną targać.
             - Dom Azary płonie. – Nagle odezwał się William. – Nie wiemy, co się stało, chłopaki sprawdzają czy jest bezpiecznie.
          Zamarłam, czując jak oblewa mnie zimny pot, jednocześnie w tym samym czasie, doszliśmy do miejsca, w którym trzeba było przedzierać się przez zarośla i musiałam zejść z grzbietu swojego Lupusa.
            Jedyne czego pragnęłam to jak najszybciej dostać się do osady. Szłam niemal biegnąc, czując jak ostre gałęzie kaleczą mi twarz i zahaczają o włosy. Nie słyszałam już, co mówią do mnie pozostali, a jedyne, co było teraz ważne, to Azara i Serafina.
              Biegnąc ścieżką w kierunku osady, po chwili poczułam jak czyjeś silne ręce unoszą mnie w powietrzu i z zawrotną prędkością, poruszamy się pomiędzy drzewami. William był już sobą, a ja po raz pierwszy nie protestowałam, kiedy jego nogi niosły nas w kierunku bijącej w oddali łuny i kłębów dymu.

KLĄTWA WILKA tom II W BLASKU BŁĘKITNEJ PEŁNIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz