ROZDZIAŁ 11 PRZED ŚWIĄTECZNIE

681 61 7
                                    


             Po powrocie do Olympic, czas płynął bardzo szybko. William wraz z Harrym wrócili do pracy, a ja teoretycznie byłam na rehabilitacji. Nie lubiłam kłamać, ale w tej chwili znajdowałam się w sytuacji bez wyjścia. Czas spędzałam na rozmowach z pozostałymi członkami rodziny, czytaniu i przekomarzaniu się ze Stellą, która zaangażowała się tak mocno w organizację naszego przyjęcia weselnego, że niemal nie dopuszczała mnie do głosu. Dużo radości sprawiła mi wizyta Jane i Jacka. Bardzo za nią tęskniłam, a kiedy zjawiła się u mnie, czas wypełniła mi zdjęciami i opowieściami z podróży poślubnej. Promieniała szczęściem i wydawała się być tak beztroska, że przez chwilę, czułam okropne ukłucia zazdrości, których jednocześnie bardzo się wstydziłam. Niestety ciężar medalionu, który nadal zwisał na mojej szyi, oraz stres związany z przygotowaniami do ślubu, był nie do przeskoczenia, przez mój umysł. Gdyby nie Michael i Stella, którzy na każdym kroku dotrzymywali mi towarzystwa i poprawiali mi humor, zapewne sama udręczyłabym się myślami.
            William, początkowo nie wydawał się być podenerwowany, lecz im bliżej było do Bożego Narodzenia, tym bardziej stawał się milczący i spięty. Starał się zachowywać swobodnie i nie pokazywać po sobie, że się denerwuje, ale doskonale wiedział, że znam go już na tyle dobrze, iż nie zdoła niczego przede mną ukryć.
           W osadzie trwały prace nad remontem domu moich rodziców, przez co tylko raz byłam zobaczyć co się tam działo. Teren budowy, owiany był tajemnicą, a Harry i Mariach prosili o cierpliwość i nie kręcenie się tam. Chłopaki nic nie znaleźli, ani w domu, ani wokół niego, więc sprawa z tajemniczą pochodnią i lewitującym medalionem, nadal była zagadką. Harry wraz z Williamem i Davidem doszli do wniosku, że ten jeden pokój - mój pokój, zostanie nie zmieniony, lecz jedynie odświeżony. Mieliśmy nadzieję, że kiedy wejdę tam ponownie, mój złoty dysk, znów zacznie zachowywać się jak poprzednio. Harry przejrzał również część książek, którymi uzupełniłam jego bibliotekę, lecz nie zdążył pozaglądać do wszystkich, gdyż Lupus Consilium ponownie naradzało się, a Alfy z innych kontynentów, próbowały dowiedzieć się o jakiej pochodni mowa, przez co Harry prawie całą swoją uwagę skupił na jednym temacie.
           Listopad zaczynał szczególny okres, świąteczny i przedświąteczny zarazem. Przygotowania do Halloween, które odbywały się w radosnej atmosferze, dały mi wiele przyjemności i sprawiły, że chwilami zapominałam o problemach. Wycinanie dyń, zawieszanie mrocznych i przerażających ozdób, oraz kochane przez Mariah wypieki ciasta dyniowego. Właśnie wtedy dowiedziałam się, że męskie towarzystwo Brichardów, lubuje się w tym przysmaku tak bardzo, że ciasta znikały w takim tempie, iż nie sposób było nadążyć z pieczeniem. Pierwszy raz widziałam Williama tak opychającego się czymś słodkim. Dom pachniał cynamonem i wanilią, gdyż zaczęłyśmy także wypieki drobnych waniliowych łakoci dla małych gości, którzy z pewnością w pierwszy dzień listopada zapukają do drzwi.
             - Nie przejadło ci się jeszcze? – spytałam, obserwując jak z małego deserowego talerzyka, znika kolejny, spory kawałek ciasta dyniowego.
              - Nie – odparł, zerkając na mnie z łobuzerskim uśmiechem. – Czekałem na nie cały rok.
              - Podobno nie lubisz słodkiego.
              - Nie przepadam, ale to ciasto jest wyjątkowe.
            - Wyjątkowe... Może dlatego, że na dwieście pięćdziesiąt gram piure dyniowego, które idzie do tego ciasta, przypada szklanka cukru i łyżeczka cynamonu? – Parsknęłam śmiechem, gdyż to ciasto było tak słodkie, iż po zjedzeniu jednego kawałka przestałam słodzić kawę.
           William sam zaczął się śmiać. Spojrzał na mnie znad talerzyka i nabierając na łyżeczkę spory fragment ciasta, zbliżył go do moich ust.
          - Przez czas, który spędziłem z tobą przywykłem do słodkości – zamruczał, delikatnie wpijając się w moje usta. – Nie bądź zazdrosna i tak jesteś słodsza skarbie i żadne ciasto nie jest w stanie cię zastąpić.
           - Ach... a ja myślałam, że zaznałeś przy mnie więcej goryczy i dlatego teraz próbujesz ją sobie osłodzić – mruknęłam, a widząc nagłą zmianę w wyrazie jego twarzy i wiedząc, co oznacza, uśmiechnęłam się łobuzersko i nie dopuszczając go do słowa, tym razem ja złączyłam nasze usta w delikatnym pocałunku.
          - Nie za słodko wam? – Do pokoju wszedł David, który w dłoniach również trzymał duży kawałek ciasta. – Nie to, żebym był zazdrosny, czy się czepiał, ale po takiej dawce słodkości, jak już będziecie po ślubie, grozi wam cukrzyca. – Usiadł na fotelu i zatopił zęby w dyniowym smakołyku, sprawiając, że okruszki ciasta zaczęły spadać na podłogę.
            - Ty się lepiej martw o siebie, bo gdy Stella zobaczy jak jesz to ciasto to...
            - Idioto! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś żarł nad talerzem! – Jak duch w salonie pojawiła się Stella, która widząc Davida kruszącego na podłogę, niemal natychmiast zaczęła wrzeszczeć. – Co ty myślisz, że ja nie mam innego zajęcia tylko na odkurzaczu latać po mieszkaniu?!
          - Nie musisz na odkurzaczu. Możesz równie dobrze wziąć miotłę. Swoją drogą to atrybut wiedźmy, będzie jak znalazł na dzisiejszy wieczór.
         - Kretyn... - Trzepnęła go w tył głowy, jednocześnie sprawiając, że ów kawałek, którego jeszcze nie dojadł wylądował na jego kolanach.
         David westchnął przeciągle, po czym spojrzał w kierunku siostry. Wyraz jego twarzy zdradzał misterny plan, który właśnie tworzył się w jego głowie.
        - Nie znasz dnia ani godziny Stello, kiedy mój gniew weźmie górę i z pokornego brata zamienię się w barbarzyńską bestię! – krzyknął za nią, kąśliwie podśmiechując się pod nosem.
         William również się śmiał. Ich kłótnie zwykle nie były pozbawione humoru oraz ciętej riposty i co najważniejsze, nie kończyły się bójką, jak to zwykle bywało w przypadku Michaela. David był bardziej opanowany, ale bywał także szorstki i stanowczy. Nie znosił sprzeciwu. Każde z nich było inne i różniło się charakterem, jednak najbardziej impulsywna była Stella i Michael.
            Wieczorem, przed domem zapłonęły oczy dyń, a po ulicach zaczęli krążyć przebierańcy, nie omijając niemal żadnego mieszkania. Miałam ochotę wyjść z domu, ale niestety było to niemożliwe. Ten czas nie sprzyjał spacerom, zwłaszcza, że wszyscy skrywali swoją twarz pod wymyślnymi maskami. Ku mojemu zaskoczeniu, Brichardowie również zostali w domu, w większości twierdząc, że w Olympic te imprezy nie są tak widowiskowe, jak w innych miastach, a przebieranie się po prostu im się znudziło. Nie dociekałam, czy zrobili to ze względu na mnie, czy rzeczywiście tak było, gdyż nie chciałam psuć tej radosnej atmosfery, poza tym reszta watahy nie dawała się nam nudzić. Odwiedzili nas niemal wszyscy, poprzebierani za wampiry, duchy i inne straszydła, strasząc jednocześnie dzieci, które przychodziły po łakocie. Ten dzień był pełen przyjemnych wrażeń, radości i nieznośnych figli. Tym razem tak jak zawsze, impreza szybko przeniosła się przed dom, gdzie starannie ozdobiony ogród po kilku godzinach zamienił się w mroczną twierdzę watahy.
            Kolejne tygodnie mijały na przygotowaniach do kolejnych świąt. Był to czas, przypadający na Święto Dziękczynienia i okres przedświąteczny związany z Bożym Narodzeniem. Byłam wzruszona, bo pierwszy raz od niemal siedmiu lat spędziłam ten czas nie sama, lecz w gronie kochanych przeze mnie ludzi. Nie obyło się bez łez wzruszenia, gdyż to święto było dla mnie szczególne, a ja miałam miliardy powodów, za które chciałam podziękować swojej nowej rodzinie. Mimo, że miał to być radosny dzień, nie potrafiłam ujarzmić smutku, który mną zawładnął. Na nic zdały się słowa pocieszenia jakich nie szczędzili mi wszyscy wokół, łzy same płynęły z moich oczu, uświadamiając mi jednocześnie jakim mazgajem stałam się przez minione miesiące. Jak zawsze spotkałam się z ogromną wyrozumiałością i w spokoju pozwolono mi przeżyć ten dzień po swojemu.
           Listopadową pełnię, również spędziliśmy w domowym zaciszu. W prawdzie William i reszta jego rodzeństwa wymykali się nocami z domu, a zbliżający się termin ślubu nie pomagał nikomu, to jak nigdy te ciężkie dni, minęły w miarę względnie. Harry nie chciał wyjeżdżać, wolał dmuchać na zimne i uśpić czujność wiedźm, które również przez cały ten okres zadawały się wyjątkowo ucichnąć, gdyż z zewnątrz nie docierały do nas żadne niepokojące wieści. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że ten spokój zamieni się w dniu ślubu na jakiś spektakularny pokaz mocy, przez co zaczęłam źle sypiać i ponownie się umartwiać.

KLĄTWA WILKA tom II W BLASKU BŁĘKITNEJ PEŁNIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz