Dla SandraMikeSchmidt.
Vincent
- Dziennik, osiemnasty września, rok dwatysiącedwudziesty, dzień czternasty. Jak się okazało, tylko ja z odległości siedemnastu kilometrów od miasta, nadal żyje. Zapasy powoli się kończą. Amonicja również. Lecz ja się nie poddam. Na pewno ktoś jeszcze przeżył...
Wyłączyłem nagranie jednocześnie je zapisując. Schowałem magnetofon do plecaka i usiadłem na parapecie.
W tle było słychać wycie do księżyca, samotnego wilka. Jedyny dźwięk który słyszałem, oprócz oczywiście mojego miarowego oddechu.
Zwierzęta mają szczęście, umarli polują tylko na ludzi.
Wyjrzałem przez wybite okno na ledwo oświetloną ulicę. Nikogo nie było.
Zacząłem się martwić.
Oni są najczęściej aktywni nocą. Coś tu jest nie tak.
Przerzuciłem plecak koloru mooro przez ramię, po czym wziąłem strzelbę, opartą o ścianę.
Uch, stawienie naładowanej broni nie jest dobrym pomysłem. Mogła się zsunąć i trafić mnie, podajrze w nogę.
Głupie postępowanie Vincent, oby tak dalej, w końcu sam się zabijesz. Życie jako ostatni z żyjących w pobliżu jest cholernie trudne.
W sumie w grupie byłoby też niezaciekawie.
Usłyszałem jęki i niezrozumiałe mamrotanie.
Na pewno są już w środku. Miałem dwie opcje, zabić albo uciekać.
Może najpierw sprawdzę ile ich tam jest? Podszedłem po cichu do jedynego wejścia na strych.
Chwila prawdy.
Otworzyłem klapę. Przed drabiną, na dole znajdowało się, na oko, pięć zombie. Na szczęście były one zbyt durne aby się tu wspiąć.
Zaśmiałem się pod nosem.
Dla spokoju pozabijałem ich szybko, oraz zamknąłem klapę.
Nie wytrzymam z nimi psychicznie. To jest gorsze niż sprawa z zabójstwami kilka lat temu!
Gdyby Zombie były tylko w tym obrębie, powiedziałbym, że to karma.
Jednak karę poniósł cały świat.
Walona apokalipsa.
Wyszedłem przez okno, stojąc ostrożnie na pochyłym dachu. Bardzo powoli zacząłem schodzić po nim na dół.
Pomyśleć, że dwa tygodnie temu wszystko było takie... normalne.
Chodziłem do pracy, miałem dom, znajomych.
Wszystko przepadło w jeden dzień.
Epidemia wybuchła nagle i rospowszchniła się szybko.
Za szybko.
Nikt nie zdołał się przygotować.
Dziwię się, że zdołałem temu uciec.
Będąc już na skraju dachu skoczyłem w dół.
Niewzruszony poszedłem dalej rozglądając się po ciemnej ulicy.
Jedynym źródłem światła był księżyc oraz migające latarnie.
Na dodatek ta mgła.
Mimo wszystko nie ujrzałem żadnych Zombie.
Nic też nie słyszałem.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Chociaż chwila spokoju.
Tak czy owak, w końcu mogę iść po zapasy do najbliżego budynku, który był kiedyś sklepem.
Jedyna dobra rzecz, jak wynikła z tej apokalipsy, to to, że nie musisz już za nic płacić. No i nie ma tych kolejek w Lidlu.
Na mojej twarzy pojawił się grymas, kiedy przypomniałem sobie o logice takich sklepów. Jakby się świat miał zawalić, gdyby otworzyli tą cholerną drugą kasę.
Tak czy owak, powoli zbliżałem się do budynku.
Z każdym krokiem nasilało się uczucie, że ktoś mnie obserwuje.
Zignorowałem je, w końcu nachodzi mnie to codziennie.
Tak to już jest z tymi przeklętymi Zombie.
Byłem już praktycznie pod sklepem.
Popchnąłem szklane drzwi i wszedłem do środka.
Jak zwykle, panowały tu egipskie ciemności.
Westchnąłem i wyciągnąłem z kieszeni, małą latarkę.
Włączyłem ją.
Mimo, że nie jest za wielka, dawała niezłe światło, przez co mogłem przyglądać się półkom jak i podłodze.
Podszedłem do stosu puszek z zupą, leżących na podłodze.
Wziął jedną i za pomocą latarki, zacząłem czytać to, co jest na etykiecie.
Była to pomidorowa.
Uśmiechnąłem się i pozbierałem kilka takich do plecaka.
Spokojnie poszedłem do następnej alei szukając czegoś przydatnego.
Każdy, pewnie by uważał na zombie, ale zapasy i pełny żołądek są ważniejsze.
A tak na poważnie, nie żywi mało co odwiedzają to miejsce.
Nie ma się o co martwić.
Podszedłem do półki, na której stały butelki z wodą.
Sprawdzając, czy to aby na pewno gazowane, wrzuciłem ich kilka do plecaka.
Ruszyłem więc dalej szukając chleba.
Moją uwagę przykuł cień jakiejś postaci na końcu alei.
Natychmiast się zatrzymałem, przyglądając jej się.
Posturą, dorównywał dorosłemu mężczyźnie.
Czy to zombie?
A może nowo przybypty człowiek?
Nie ważne kim jest, nie ufam mu.
Cień powoli zaczął się do mnie zbliżać.
Wyciągnąłem karabin celując wprost na niego.
I czekałem, będąc gotowy na strzał w każdej chwili.
Po chwili postać była w obrębie światła mojej latarki.
Widząc kto to, schowałem broń, patrząc sie na przybysza.
Nie był to zombie, tylko chłopak mniej-więcej w moim wieku.
Z tego co mogłem zauważyć, jest ranny.
Nie mam bandaży... no cóż, ma pecha.
CZYTASZ
One-Shots
RandomTak po prostu zwykłe krótkie historie specjalnie dla was. Co tam nowego czy dziwnego? (Nigdy nie ufaj opisom)