Daryl nawiązał niewidzialną nić porozumienia z Rickiem, przywódcą grupy zajmującej ogrodzone więzienie w środku lasu. Nie widział sensu w prowadzeniu walki i bez słowa przyjmował wieczorne patrole na zewnątrz, ciesząc się chwilą spokoju.
Od zawsze cenił własną przestrzeń i nie przepadał za ludźmi, którzy za wszelką cenę chcieli przeskoczyć jego mur. Na szczęście ci, którzy mieszkali w bloku C, nie starali się na siłę wepchnąć w życie jego i Merle'a, któremu trudniej było ogarnąć otoczenie.
Chyba tylko Paili była zadowolona z nowego dachu nad głową, lecz Daryl potrafił obserwować i nie umknęła mu wymalowana na jej twarzy niepewność, jak gdyby bała się tego, że gdy przekroczy linię, już nigdy nie wróci do tego, co było.
Bardzo często śledziła go i Merle'a wzrokiem, nie chcąc stracić ich z oczu na dłużej niż to koniecznie. Starszy z Dixonów warczał, gdy przyczepiona jak rzep, szła za nimi na obchód lub polowanie, ale Daryl w duchu śmiał się z jej zagubienia.
Z drugiej strony miała tylko ich, więc nie powinni jej winić. Nie mówił tego jednak na głos, zajmując się sobą lub powierzonym zadaniem.
- Carol prosi, żebyście zeszli.
Dziewczyna wgramoliła się po sześćdziesięciu schodkach na wieżę, na której jeszcze rok temu stał jakiś postawny strażnik więzienia z karabinem przewieszonym przez plecy.
Teraz na jej szczycie był tylko Daryl, a na drugiej, wschodniej stronie Merle, rozwalony pod ścianą z odpadającym tynkiem.
- Czego znowu chce?
- Posiłek - odpowiedziała niemrawo, patrząc na Merle'a, który przykładał lornetkę do twarzy.
- Nie jesteśmy głodni - Daryl machnął na nią, ale Pai nie pozwoliła się wypędzić.
- Serio, chodźcie. Też się napracowałam. Rick chce, żebyśmy zjedli wszyscy, bez wyjątku.
- Gówno mnie obchodzi, czego chce glina. Mamy robotę.
- Merle - westchnęła, ale przerwał jej swoim oschłym spojrzeniem.
- Nie będę jadł przy jednym stole z kundlem. Zapamiętaj sobie.
- Rick po prostu chciał nam coś powiedzieć...
- Ale nas to nie interesuje! Powie nam później, jeśli to ważne, albo ty to zrobisz, smarku.
- Jasne, bo jestem dziewczynką na posyłki - warknęła, tracąc kontrolę.
Merle był dupkiem. Takim najgorszym, spod najciemniejszej gwiazdy i nie mogła pojąć, czemu Daryl trzymał jego stronę.
Teraz także nie odezwał się słowem, patrząc wyłącznie w las za murem, z którego wypełzali Sztywni. Śledził ich powolny chód, a moment, w którym zatrzymywali się na płocie, musiał go bawić, bo wąskie wargi podjeżdżały mu co chwilę w górę, chociaż mogło to być również spowodowane jej potyczką z Merlem.
- Dobra, gnijcie sobie tutaj i głodujcie. Nie interesuję mnie to.
- I tak wrócisz.
Usłyszała pewność w głosie starszego mężczyzny, kiedy schodziła w dół i niestety miał rację.
Nie potrafiła się na nich gniewać, bo czuła się przywiązana do outsiderów, jak do bliskich, których straciła dawno temu.
Dwadzieścia minut zajęło jej nałożenie w plastikowe miski kaszy z fasolą, zebranie się w sobie i wejście na górę po krętych schodach. Z poważną miną postawiła jedzenie na kratkowanym podeście, a Merle parsknął krótko, widząc, jak usiadła przy wejściu, w ciszy konsumując swoją porcję.
- I co? - zagadnął, podając bratu miskę, a drugą stawiając sobie na kolanie. - Wolisz obiadki w rodzinnym gronie?
- Nie utożsamiałabym twojej osoby z rodziną, Merle - mlasnęła z udawanym obrzydzeniem. - Jesteś na to za brzydki.
- Za brzydki, huh? - wcisnął sporą łyżkę kaszy do ust. - Wolisz mojego braciszka?
Przełknęła ślinę, kręcąc głową, a Daryl popatrzył na niego z lekką konsternacją, po czym odszedł od nich i usiadł na ostatnim stopniu.
________________
Fajnie, że ktoś to czyta :D Za każdą gwiazdkę i komentarz ślicznie dziękuję :)