Rozdział 6

57 4 2
                                    

Żniwiarz od poprzedniego, kołatającego się w jego umyśle dnia, trzymał zaciekle zbutwiały, upadły konar płaczącej wierzby, pochylonej nad jego nieszczęsnym, dawno straconym już losem. Nie mógł oddalić od siebie tego niepokojąco ciepłego głosu, który dzwonił w jego bladych małżowinach, wywołując przy tym nieprzyjemne uczucie dreszczy.

Cóż to jest za emocja? Dlaczego sprawia ból, uśmierzając go jednocześnie? Anioł śmierci nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nawet, gdy szukał jej w najciemniejszych, najbardziej zepsutych zakamarkach swojego umysłu. Pewien był natomiast jednego- niechaj te myśli odejdą w niepamięć, zanim jego przegniłe serce wyda zbyt mocny odgłos.

Tak bowiem będzie najlepiej. W miejscach, gdzie bycie w stanie błogiej nieświadomości jest na wagę lśniącego w słońcu złota, wiedza stanowi najgorszego sortu, nieuleczalne przekleństwo.

Dementiae siedział tak na podmokłej trawie, starając skupić własne, gnające myśli na szumiących odgłosach opadających z wysoka strumieni wody. Samotność jest mu przypisana od niepamiętnego już czasu i perfekcją dla wszystkich istot będzie, gdy właśnie taki stan rzeczy zachowa swą nieprzełamaną niezmienność.

W tym samym ponurym, zapłakanym dniu ciemności wymieszanej w smolistym morzu rozpaczy, żniwiarz zajął miejsce pod obszernym, starym dębem, którego pień zdawał się pękać od nadmiaru materiału trzymanego w sobie. Czy dziwnym byłoby stwierdzenie, iż lodowate, sine palce zaczytanego pod nim nieszczęśnika poklepały by to długowieczne, zarobaczone ramię? Anioł śmierci wszak często sam czuł, jakby jego ciało miało za moment rozbryzgać się po jałowym terenie przepełnionego negatywnością i pożałowaniem dla tego zapomnianego miejsca.

Czarne, odbijające z trudem docierający blask wiecznego księżyca oczy przeglądały kartkowane strony wręczonego tomiku, z którym Dementiae z niejasnych dla siebie przyczyn nie potrafił się rozstać. Mimo tych przelotnych, jakże silnych jednakże emocji, wyrzucenie małego, nagryzionego zębem czasu przedmiotu oddalał od siebie za każdym razem, gdy myśl ta nawiedzała rozszarpany umysł.

Każde słowo, pojedynczy wyraz budziły w nim nieznane dotąd stany, emocje, doznania, czy wrażenia. Bał się ich, był przerażony i wstrząśnięty własnym stanem. Jednocześnie jednak czuł, że rodzi się na nowo. Żadne słowa nie mogły określić, jak szaleńczo wali jego przegniłe serce. Z jakim pędem przez popękane wargi wylatuje skroplone powietrze przybierające formę drobnego obłoku. Jak mocno napięte są te postrzępione, czarne pióra na skrzydłach.

Oraz to, z jak nieokreśloną tęsknotą wpatrywały się w jego twarz ciemne, brązowe oczy anielskiego stworzenia.

*

Mimo, że symetrycznie ułożone, kamienne ścieżki osnute białą mgiełką zawieszonych przy ziemi chmur były lekkie niczym pióra zamieszkujących to królestwo istot, każdy krok dla tego jednego anioła stróża był jak spacer po gęstym, zarośniętym bagnie. Pozostali spojrzeli na niego z wypisanym zmartwieniem. Zdawał się być przygaszony, zamknięty. Był ciałem, jednak myśli uciekły do nieznanego im świata.

Nie zważał na to, gdzie poniosą go własne nogi. Czy rynek, czy plac, parki, może sam pałac. Szedł z opuszczoną głową przed siebie, starając się przy tym nie zawadzić o zbyt dużą liczbę przechadzających się po królestwie aniołów.

Słyszał ich radosne krzyki, śmiechy, czy rozmowy. Były one jednak stłumione przez natłok myśli, który towarzyszył mu odkąd wrócił z czyśćca pod jego krainą. Miejsce lodowate, przesiąknięte agonią. W niebie stanowiące temat tabu. Nieporuszany już od setek lat. Nie o to jednak chodziło w całym tym emocjonalnym zburzeniu rzeczywistości.

Tamten żniwiarz, kim on był? Czy pod gładką, jedwabną skórą nosa szepnął znane tylko sobie przekleństwo? Sprawił, że anioł jest w tak niezrozumiałym stanie? Boli go serce, lecz wcale nie cierpi. Oddech jest ciężki, a mógłby latać pod samym słońcem. Każdy krok spowity jest ołowiem, mimo to chciałby przebiec góry i pustynie, byleby złapać to czarne pióro.

NihilumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz