Rozdział 10

26 3 5
                                    

Chóry anielskie nie potrafiły zwyciężyć. Każdy anioł, choć się zamartwiał, nie był nawet o centymetr bliżej poznania prawdy.

Jiwon w tym samym czasie nie narzekał na brak bliskości, w innej tylko formie. Mógł pozwalać tej słodkiej ambrozji wlewać się w jego uszy z każdym słowem żniwiarza. Chłód zimnej skóry, który ulatywał od jego bladego ciała był dla anioła jak dotyk jedwabiu, wprawiającego w stan rozluźnienia. Nie liczył też czasu, który spędzał na zatapianiu się w toni czarnych oczu. A choć tonął, nie pragnął ratunku.

Ich spotkania zatraciły swą formalność. Nie potrzebna była już śmierć, by obaj mogli żyć. Jiwon zlatywał ze złotego królestwa każdego dnia, każdej też nocy. Sam fakt zobaczenia Hanbina na oczy motywował go do działania, ruszenia przed siebie.

Lecz nadal stał w miejscu. Był świadom, że niewypowiedziane uczucie nie ma przecież żadnego znaczenia. Nawet jeśli jest wyraźne, bez prawdziwego, namacalnego znaku druga osoba pozostanie ślepa. Był tego świadom.

Widział też w żniwiarzu ślady wycofania. Trzymał własne słowa na wodzy, chował dłonie pod deszczem czarnych piór. W pewnych momentach odwracał ponurą twarz, jak gdyby bał się, że napotkanie ciemnych oczu anioła przyniesie niechciane przez niego konsekwencje.

Hanbin rzecz jasna czasu nie liczył. Odzwyczaił się od tej czynności lata temu, siedząc w pustych ciemnościach między padniętymi drzewami. Anioł jednak przypatrywał się każdemu ich dniu razem odkąd żniwiarz zawitał tamtego dnia w jego sercu, niespodziewanie przebijając je strzałą.

Dwa miesiące minęły mu tak w niepojętym stanie. Chciał skoczyć, ale stał za wysoko. Pragnął popłynąć, lecz woda była dla niego zbyt głęboka. Nastało jednak dla niego spotkanie, podczas którego musiał wykonać ruch. Musiał zignorować wysokość klifu, bezdenną toń fal.

Żniwiarz opierał się o skałę przy wodospadzie, w miejscu, które jakiś czas temu pokazał Jiwonowi. Woda szumiała zadziwiająco spokojnie, jakby sama była zmęczona własnym, opłakanym stanem. Ciekawe, kto w tej krainie przelewa więcej wody... te przezroczyste, opadające z wysoka ściany, czy anioły śmierci.

Chude palce zacisnęły się na kolanach, w które Jiwon patrzył zamyślony przez dłuższy już czas.

Walczyć, czy uciekać? Decyzja podjęta zawczasu.

- Hanbin... - zaczął drżącym tonem, spoglądając tym razem z bezkres czarnego nieba- czy jestem tobie obcy?

Czarne skrzydła podniosły się nieznacznie, gdy posmutniałe uosobienie śmierci zwróciło się w jego kierunku.

- Bliższy mi jesteś, niż łzy w moich oczach. - Jego usta zacisnęły się lekko, w geście niepewności, która była wyczuwalna w jego złamanym głosie.

- Niż zimno twego ciała?

Żniwiarz przytaknął.

- Niż krańce strzępków piór?

Powtórzył swój gest.

- Niż pęknięcia w bladej twarzy?

Nie zmienił odpowiedzi.

- Cieszy mnie to. - Anioł wstał nagle, kierując tym razem oczy wprost na żniwiarza obok siebie- bowiem to samo czuję do ciebie.

Chwycił swój miecz, dobył złotej zbroi i otarł biel tarczy. Nie ma już odwrotu. Nie ucieknie.

- Ty bliższy mi jesteś od ciepła mego ciała. Od głośnego serca w klatce z mych żeber. Od bieli mych piór, od brązu moich oczu. Hanbin...

Żniwiarz nastroszył swoje skrzydła, oddalając się po woli. Nie może tego słyszeć. Nie wolno mu. Iść, biec, lecieć stąd najdalej. Musi się oddalić.

- Kocham cię.

I nie może już drgnąć, choćby o centymetr.

W przeciwieństwie do jasnego pióra, które opadając, sczerniało na ziemi.

NihilumOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz