ROZDZIAŁ 24.

1.8K 222 159
                                    




Słuchajcie uważnie, bo teraz Laura Bilan wyjawi wam całą prawdę o walentynkach.

Walentynki są do dupy. Są beznadziejnym wymysłem działających w zmowie producentów czekolady, reklam telewizyjnych, czerwonej farby i prezerwatyw, których jedyną życiową ambicją jest wysępienie od was ostatnich, ciężko zarobionych pokładów gotówki. Barbarzyństwo, ot i tyle.

Jako światły człowiek i humanistka z krwi i kości uważam za karygodne, żeby tak poniewierać wizerunek Amora, który był przystojnym i porządnym bogiem, a nie jakimś wkurzającym latającym gówniarzem z nadwagą i włoskami jak u jednej z blond grzywek.

Oprócz tego to "święto" wpędza biedne, zahukane dziewczyny w poczucie, że bez mężczyzny są niepełnowartościowe i z tego powodu wchodzą w nieudane związki, żeby tylko z kimś być. Stąd się biorą złamane serca, hektolitry łez, nadużywanie alkoholu, wpadanie w nałogi i niechciane ciąże.

A tak w ogóle to święty Walenty jest przede wszystkim patronem chorych psychicznie, a nie jakichś tam zakochanych. Ale jakby się tak zastanowić... To nie to samo?

Zresztą to jest wszystko bullshit, że to jest święto zakochanych. To jest święto ludzi zakochanych szczęśliwie, takich co mogą sobie ustawić "w związku" jako status na fejsbuku. Gdyby to było święto wszystkich zakochanych to bym czternastego świętowała od świtu do nocy. A tak, to muszę czekać na piętnastego, czyli Dzień Singla.

Jedyna dobra rzecz w tych całych (tfu!) walentynkach to promocje na słodycze.

Takie jest moje zdanie i ja się z nim zgadzam.

A trzynastego lutego wieczorem, przy kolacji wszyscy będący w związkach skoczkowie zamawiali ostatnie paczki kwiatowe i na odległość finalizowali niespodzianki dla swoich ukochanych. Kraft i Hayboeck nie musieli tego akurat robić na odległość. Mieszkają w jednym pokoju przecież.

W tym samym czasie ja, kierowana wszystkimi wyżej wymienionymi powodami tworzyłam wraz z moim kumplem, zagorzałym singlem MacKenziem Boyd-Clowesem plan imprezy antywalentynkowej o pięknym tytule "Bojkotujemy walentynki i strefy czasowe".

- Jakie napoje kupujemy? - zapytał Kenzie, notując.

- Musi być "Lichi&Salt"! - powiedział Forfi, jedząc pierożki.

- Ty to masz akurat najmniej do powiedzenia, panie Szczęśliwie Zakochany - powiedziałam, a on pokazał mi język.

- I to mnie dyskryminuje?

- Przecież jesteś zaproszony na imprezę, co się burzysz? Nie masz prawa głosu, bo nie jesteś singlem, kochaniutki. Nie można mieć ciastko i zjeść ciastko.

- Chyba, że masz dwa ciastka - wtrącił się Kenzie.

- A co sądzisz o tym, żebym ci znalazł jakiegoś fajnego chłopaka? - Johann ma jakieś chore pomysły, jak pragnę zdrowia.

- Weź się walnij w czoło, przecież czekamy, aż Domen pójdzie po rozum do głowy - zaoponował Kenzie.

- Możemy się nie doczekać.

- Ja tam w niego wierzę. A nawet jeśli byśmy zapomnieli o Słoweńcu, to i tak nie musisz nikogo szukać. Absztyfikanci walą drzwiami i oknami.

- Ale ja lubię mój stan wolny, więc go zostawcie w spokoju, dobrze radzę - przypomniałam o swojej obecności.

- Co ty wiesz o życiu, Lau...

- Kto wie co jest dla ciebie lepsze? My czy ty? - zrobili groźne miny.

- Wy, oczywiście.

Czternastego lutego rano znalazłam jednak na wycieraczce przed moim pokojem wyjątkowo dużo walentynek, jak na zagorzałą singielkę.

Ale kiedy odrzucić te, które dostałam od pewnej grupki (już wy tam wiecie której), które były obrzydliwie kiczowate, czerwone i pełne serduszek, i które nadawały się wyłącznie na makulaturę zostały same ciekawe.

Pierwszą, przeroczą, jedynie z napisem "WORLD'S BEST SISTER" i z fiołkami od Kamila. Drugą, z miłością mojego życia, czyli avocado od Johanna i trzy własnoręcznie wykonane przez Kenziego przy pomocy kartki z zeszytu i długopisu. Zawierały próbkę jego twórczości literackiej.

Na górze róże,

na dole karmelki,

dla ciebie skoczyłby Domen

z trzydziestej siódmej belki.

(gdyby taka była)


Na górze róże,

na dole świerszcze,

shipuję Laurę i Domena,

ile każą czekać jeszcze...?


Na górze róże,

na dole witaminy

Domen kocha Laurę,

a choć przed nim dojrzałości egzaminy,

myśleć powinien o założeniu rodziny.


I była jeszcze jedna, niepodpisana. Ale prześliczna. Z Panną Migotką i Muminkiem. Czyżby do tej nawiedzonej grupy ludzi, którzy za mną z niewiadomych powodów latają, dołączył ktoś nowy?

Ogólnie walentynki minęły mi w bardzo miłej atmosferze. Zaatakowana przez nadmiar miłości postanowiłam zadzwonić do wszystkich ludzi, którzy dla mnie wiele znaczyli. Do mamy i taty, Ewy, Eli, a potem wyściskałam Kamila i Johanna.

To właściwie prawie wszyscy, bo jednej z osób, które dla mnie wiele znaczyły nie mogłam ani przytulić, ani do niej zadzwonić.

Ale kto by się tam takimi niuansami przejmował, skoro urządziliśmy z Kenziem najlepszą imprezę antywalentynkową w historii? Bojkotowali to beznadziejne święto i single i ci, którzy są w stałych związkach, bo co im po walentynkach, skoro byli daleko od swoich dziewczyn, narzeczonych albo żon?

Wypróbowaliśmy tyle koreańskich potraw, że jeślibym umiała powtórzyć ich nazwy to stałabym się ekspertem od kuchni koreańskiej. Przez nasze nieudolne posługiwanie się pałeczkami poplamiliśmy sobie wszyscy koszulki, bo jak dla nas, to instytucji serwetki jeszcze nie wynaleziono.

Najlepsze było jednak karaoke. Wykonane przez Niemców "YMCA" trudno było pobić, ale uważam, że "Friends will be friends" zaśpiewane przeze mnie i Johanna też było dobre, nie wspominając już o "My heart will go on" w interpretacji mojej drużyny narodowej, a moje serce skradło także "I will always love you" zaśpiewane przez Michiego i Krafta. Kozi mezzosopran tego drugiego nadał temu utworowi szczególnej głębi.

Skoczkowie, walczący co prawda zgodnie z zaleceniami lekarzy ze strefami czasowymi, poszli grzecznie spać, ale ja stwierdziłam, że sen jest dla słabych i w ogóle nie zasnęłam.

Z powodu mojej głupoty, w porze konkursu byłam na nogach od ponad półtorej doby i ledwo trzymałam się na nogach. Kiedy rywalizacja dobiegła końca nie miałam nawet siły gratulować Kamilowi, udałam się niezwłocznie do hotelu. Przysiadłam na kanapie w korytarzu, żeby odczytać serię esemesów, które dostałam od mamy i Ewy. Możecie się domyślić, co stało się potem.

Powieki samoczynnie zamknęły się, a ja zasypiałam. Kiedy byłam już o krok od odpłynięcia w ramiona Morfeusza, ktoś podniósł mnie delikatnie, wyjął mi z ręki kartę do pokoju, zaniósł mnie do niego i ułożył na łóżku. Byłam święcie przekonana, że to Forfi, bo to on jest człowiekiem, który regularnie ratuje mi tyłek w wielu sytuacjach.

- Kocham go, Johann. Wiesz? Strasznie kocham tego dupka Prevca - wymamrotałam bez związku, układając się wygodniej na łóżku. Wiadomo, głodnemu chleb na myśli.

Zdziwiła mnie małomówność Johanna, jemu, podobnie jak i mnie, rzadko się zamykały usta. Otworzyłam więc na moment oczy, żeby zobaczyć, czy wszystko z nim w porządku, ale zobaczyłam tylko postać wychodzącą z mojego pokoju. Postać w zielonej, wręcz odblaskowej kurtce.

Z cyklu: autorka od siedmiu boleści chce wiedzieć... Którą postać lubicie najbardziej?

Po prostu skacz, D.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz