ROZDZIAŁ 25.

1.7K 196 102
                                    


Powrót do domu, po naszej azjatyckiej przygodzie był pod pewnym względem bardzo bolesny. Oznaczał rozstanie z japońskimi słodyczami (może w końcu schudnę? A nie, Wellinger mnie lubi. Czyli nie schudnę.), uroczymi koreańskimi kosmetykami (tych zapas miałam w walizce, chociaż nie do końca ogarniałam do czego służą, ale powstrzymałybyście się przed kupieniem kremu z kotkiem na opakowaniu? Powstrzymałybyście się?!) i różowymi (zapewne radioaktywnymi) napojami z tamtejszego McDonalda. Oznaczał też jednak powrót do domu, i chodzenie spać o ludzkich porach, co wynagradzało mi wszystko. 

Zanim jednak mogłam się cieszyć domem, trzeba się tam było jakoś dostać. Trwający ponad dwanaście godzin lot (stanowiący ledwo połowę podróży) omal mnie nie zabił, Euthyrox robił ze mną co chciał, przeklinałam dzień, w którym nie poszłam w ślady jednej z blond grzywek i nie udałam się do lekarza po receptę na melatoninę. Co gorsza, nie było do towarzystwa żadnej innej reprezentacji, nie było Kenziego i Kevina, nie było Forfiego, nie było nawet mojego czeskiego fanklubu (a już mówiłam, że z dobroci serca odstąpiłam moje miejsce w klasie business Jankowi), więc tym razem spędziłam podróż w towarzystwie sztabu szkoleniowego, w bezpośrednim towarzystwie Kacpra Skrobota, który uratował mnie przed niechybną śmiercią, karmiąc czekoladą. 

Kiedy wylądowaliśmy w Monachium natknęliśmy się jednak niemal od razu na reprezentację Słowenii, która czekała na swój lot do Lublany (opóźniony). Generalnie było mi przykro, że z powodu tej chorej sytuacji z Domenem, nie miałam wcale kontaktu z Pero i Cene (braterska solidarność, wiecie), rzucaliśmy sobie tylko smutne spojrzenia przy każdym spotkaniu.

Zwinęłam się stamtąd jak najszybciej, udając się do kawiarni, gdzie zaliczyłam wpadkę, bo nie miałam przy sobie europejskiej waluty. W portfelu były tylko wony, jeny i złotówki, co mnie zupełnie nie urządzało. Poratował mnie Lanisek, który pojawił się niewiadomo skąd i pożyczył mi dziesięć euro. Chcąc, nie chcąc, bez przerwy napotykałam na swojej drodze Słoweńców. 

Kiedy w końcu wylądowaliśmy na Okęciu miałam ochotę ucałować ziemię, a kiedy przestąpiłam próg domu wrzasnęłam resztkami sił "Alleluja!", przebrałam się piorunem w piżamę, rzuciłam się na łóżko i przespałam piętnaście godzin bez przerwy. 

Kiedy odespałam już moje azjatyckie wojaże, oddałam się całkowicie innym przyjemnym zajęciom. Czytałam, głaszcząc Nalę, jadłam pierogi w dużej ilości, wychodziłam na spacery z Waltim, leżałam na kanapie przed kominkiem, oglądałam z Kamilem i Ewą stare Bondy, rozmawiałam z siostrą i z rodzicami. 

Gdy baterie już były naładowane w stu procentach, musiałam zacząć się pakować. Przy wybieraniu garderoby na te dwa tygodnie, musiałam brać poprawkę na to, że nie będę tylko oglądać zawodów, ale też chodzić na imprezy, koncerty, ważne spotkania i inne tego typu eventy, a także, że może będę miała okazję pojeździć na snowboardzie. Dlatego do klasycznego zestawu jeansów, swetrów i bluz dołączyły urocze retro sukienki i szpilki, a także spodnie narciarskie. 

Podróż do Helsinek była śmiesznie krótka w porównaniu do tego, co przeżyłam, lecąc do Seulu. Na miejscu jednak było trochę zamieszania. 

Od razu okazało się, że nie ma dla mnie pokoju w domku dla Polaków, więc organizatorzy postanowili mi znaleźć miejsce u skoczkiń którejś narodowości. Modliłam się o Norweżki, bo Johann przedstawił mi wcześniej swoje rodaczki i koleżanki po fachu, a Maren to prawdopodobnie jedna z bardziej uroczych osób, jakie w życiu poznałam. 

Niestety, nie wiedzieć czemu padło na Słowenki. Wchodząc do ich domku miałam szczerą nadzieję, że nie są wtajemniczone w życie uczuciowe jednego ze swoich rodaków. 

Po prostu skacz, D.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz