Reszta Turnieju Czterech Skoczni obyła się bez większych ekscesów. No, może oprócz konkursu w Innsbrucku. I tego, że caluteńki Turniej przeleżałam w łóżeczku, a wśród niemieckojęzycznej braci wybuchła epidemia. I to, wbrew wszelkim narzucającym się pozorom, nie szeroko pojętej głupoty (ta to już lata temu wybuchła i rozprzestrzeniła się na inne nacje) tylko grypy.
Te psiapsióły Kraft i Hayboeck to nawet chorują razem. Ale tylko jeden z nich (nie zdradzę nazwiska, ale zaczyna się na Kra, a kończy na ft) był na tyle odważny (albo głupi, jak zwał tak zwał), żeby skakać z grypą żołądkową. Nie chciałam już temu chodzącemu promyczkowi szczęścia o aparycji szczurka wypominać, że stanowi poważne zagrożenia dla społeczeństwa, a raczej jego części zgromadzonej pod skocznią...
Nie musiałam się już też martwić tak bardzo o Elę, która radziła sobie zaskakująco dobrze. Chodziła na rehabilitację, osobiście ścięła sobie włosy tępymi kuchennymi nożyczkami (ale potem, Bogu dzięki poleciała od razu do fryzjera), definitywnie zamieniła puenty na martensy, Czajkowskiego na dołującą muzykę indie, ściśle do tej pory przestrzeganą dietę baletnicy na węglowodany (duma mnie rozpiera!) i pierwszy raz od pięciu lat była w kinie, tylko po to, żeby powzdychać do Ryana Goslinga.
A MÓJ BRAT WYGRAŁ TURNIEJ CZTERECH SKOCZNI, A WASZ NIE....!
Dumna z niego byłam jak jasna cholera, no bo to w końcu mój braciszek najukochańszy, moja ulubiona osoba pod słońcem! I w dodatku moją rodzicielkę najdroższą rozsławił na kraj nasz cały, jak długi i szeroki, mówiąc, że takie orły to on od swojej teściowej dostaje za każde zwycięstwo, więc ten hoferowy to się schować może. No dobra, żeby się może schować nie powiedział, bo to w końcu Kamil Chodzący Urok Stoch, ale na pewno pomyślał.
Ale tego sławnego, złotego dostałam oczywiście do potrzymania i stwierdziłam, że oprócz łapania kurzu nada się też na siłownię jako obciążnik, bo ciężkie było bydlę jak jasny gwint.
No dobra, ale prawdziwa szopka to się odstawiła dopiero, jak byliśmy spakowani, zwarci i gotowi do powrotu na łono ojczyzny.
Okazało się, że cała trójka braci Prevc zdeklarowała się jako najwięksi fani pierogów, barszczyku i czekolady Wedla, więc Kamil Gołębie Serce zaprosił ich do Zakopanego, do naszego domu. Mieli zostać już w Polsce do konkursu w Wiśle.
- Naprawdę...? - zapytałam zbolałym głosem, łudząc się, że przypomni im się o imieninach jakiegoś wujka lub cioci o wdzięcznym nazwisku Prevc i nie będą mi życia zatruwać w ojczyźnie.
- My też się cieszymy! - uśmiechnął się uroczo Cene, zapewne na myśl o pierogach.
- Nie po to urządzałem takie piękne pokoje gościnne, żeby były nieużywane! - Kamil pozbawił mnie nadziei na spokojny tydzień w domu.
- I przy okazji wybierzemy się po sukienkę - Pero był wybitnie zadowolony z takiego obrotu sprawy.
Co mi zostało? Zadzwonić do Ewy.
- Cześć, siostrzyczko! Za dużo się interesowałaś Prevcem, to teraz ci się na raz trzech zwali na głowę. Karma is a bitch. Bierz się za lepienie pierogów albo podróż do Biedronki uskutecznij. Albo nie. Oni nie zauważą różnicy, ale ja i owszem. Z kapustą i grzybami!
W ten oto sposób, w sześć godzin później, na progu naszego domu, zamiast przepisowych dwóch, stało pięć osób, a te trzy nadprogramowe we wściekłozielonych kurtkach, które przepalały mi siatkówkę oka i w iście szampańskich humorach.
Kiedy tylko weszliśmy do przedpokoju, z kuchni wystrzeliła jak z katapulty mała czekoladowo-karmelowa kulka. I nie, wcale nie nazywam tak pieszczotliwie mojej siostry.
CZYTASZ
Po prostu skacz, D.
FanficLaura, aspirująca dziennikarka, dostaje swoją pierwszą pracę. Pociąga to za sobą cały ciąg wydarzeń - nowe pasje, nowe znajomości, nowe przyjaźnie i - jakżeby inaczej - miłość. Ani romans, ani komedia. Powiedzmy, że najbliżej temu do komedii romant...