Rozdział 5.

622 27 3
                                    

Kiedy ostatni raz płakał? No tak. Po walce z Mihawkiem, gdy obiecał Luffyemu, że już nigdy nie przegra. A wcześniej? Chyba po śmierci Kuiny. Tak, chyba wtedy. Tylko w tych dwóch momentach pozwolił sobie na słabość. W obu przypadkach łzy płynęły mu po policzkach, nic sobie nie robiąc z jego starań, by je powstrzymać. Z jednej strony przynosiły mu ulgę, z drugiej zaś były wyrazem słabości, której się wstydził. I której za nic w świecie nie chciał pokazać. Przynajmniej tak było wtedy. A teraz? Teraz było inaczej, gorzej. Choć bardzo chciał, łzy nie płynęły. Pomimo całego nagromadzonego w sercu żalu, jego oczy pozostały suche i jedynie lekkie drżenie dłoni świadczyło o tym, że coś jest nie tak. Chciał by gorycz, jaką czuł, wylała się z niego właśnie pod postacią tych słonych kropli. To najłatwiejszy i najszybszy sposób, aby poradzić sobie z bólem w sercu. A musiał to zrobić szybko. Zapomnieć o Słomianych, zapomnieć o Luffym, zapomnieć o... Sanjim. Ścisnął paczkę papierosów, którą miał w kieszeni, jakby upewniając się, że nadal tam jest. Kupił ją, na Sabaody jako prezent dla kucharza, lecz do tej pory nie nadarzyła się okazja by mu go wręczyć. A teraz już na pewno nie będzie miał takiej szansy. Jednym szybkim ruchem zgniótł kartonik i cisnął nim w najbliższe krzaki. Co z tego, że szukając odpowiedniej marki przeszedł cały Archipelag? Co z tego, że pięć razy się przy tym zgubił? Co z tego, że Perona potraktowała go swoimi duchami, bo zniknął jej z oczu? Co z tego?! Sanji i tak by tego nie docenił. Sanji... On... Zawrócił na pięcie i zaczął przeszukiwać krzaki. Kilka ostrzejszych gałęzi dość mocno podrapało mu odsłonięte dłonie. Spojrzał na wąską stróżkę krwi płynącą od nasady kciuka, aż po nadgarstek. Ta mała kropla wygląda zupełnie jak... To zabawne. Płacze jego dusza, płacze jego ciało, a on nie może z siebie wydobyć nawet jednej łzy. Zaśmiał się cicho, mając nadzieję, że śmiech zamieni się w szloch. Niestety. Nic z tego. Przeciwnik był zbyt silny, sromotnie przegrywał w tej walce. W końcu znalazł to, czego szukał. Paczka była nieźle zgnieciona, ale miał nadzieję, że choć kilka papierosów się uchowało. Schował pudełeczko do kieszeni płaszcza, sam nie wiedząc właściwie, po co. Wstał z klęczek, z zamiarem dalszej wędrówki. Prosto przed siebie, bez zbędnego patrzenia w tył. Ma przecież marzenia. Musi zostać najlepszym na świecie. Musi pokonać Mihawka. Musi wypełnić obietnicę. Musi...


-Płacz! Płacz, kretynie! – Wybuch zaskoczył nawet jego. Znów opadł na kolana wrzeszcząc na siebie i okładając się pięściami po udach. – Płacz! Płacz, powiedziałem! Wypłacz się i skończ z tym gównem! Skończ! Słyszysz?! Znowu jesteś sam! Tak jak lubisz! Przecież zawsze byłeś sam! To nic nowego! Płacz! I ruszaj dalej! Ty cholerny szermierzu!


Lecz łzy uparcie nie chciały zacząć płynąć. Tak jakby jego ciało buntowało się umysłowi, nie chcąc wykonać ostatecznej egzekucji na tak wspaniałej przyjaźni. I jedynej, jaką zaznał w życiu. Tak. Słomiani byli jego pierwszymi i jedynymi przyjaciółmi. Wcześniej, w dojo, miał kolegów – to oczywiste. Ale to raczej byli ludzie, którzy z jakiś względów znaleźli się tam gdzie on. To wszystko. Kuina natomiast... Kuina była rywalem. A z rywalami nie należy się przyjaźnić, bo w ostatecznej walce to mogłoby obrócić się przeciwko nim. Chwila wahania czy niewielka nawet doza współczucia i cały pojedynek diabli wezmą. A nie ma nic gorszego niż wygrana przez litość. No może tylko walka z przeciwnikiem, który nie traktuje tego poważnie. Jeśli chodzi o pierwszą sytuację, na szczęście nigdy nie miał okazji by tego zakosztować, natomiast druga... Cóż, Dracule Mihawk z całą pewnością jest osobą mającą o sobie wysokie mniemanie. I słusznie zresztą. To śmieszne, jak umysł radzi sobie z niektórymi sprawami, niemożliwymi dla niego do przetrzymania. Myśli krążą wtedy swobodnie, omijając niewygodne tematy, a skupiając się na rzeczach, które kiedyś były ważne. Nawet bardzo ważne, lecz ich moc zdążyła już osłabnąć. Zoro nie mógł sobie pozwolić na takie gierki. Musi szybko pozbyć się tego bólu, by móc iść naprzód. Nie zamierzał marnować tych dwóch lat treningu pod okiem Najlepszego Na Świecie. Potarł najpierw bliznę na piersi, potem tę w miejscu, gdzie jeszcze nie tak dawno, było jego lewe oko. To te niedoskonałości będą mu towarzyszyć zawsze, więc to nimi powinien się kierować. Już drugi raz, w przeciągu zaledwie godziny, podniósł się z kolan z zamiarem dalszej drogi. Nawet nie zauważył, kiedy zapadła noc, a miliardy gwiazd rozświetlały nieboskłon. Wymarzona atmosfera do romantycznej kolacji, do wyznania swoich uczuć, do pisania ckliwych wierszy... Zoro uważał jednak, że taka gwieździsta noc jest idealna do tego, żeby się spić. Zalać w trupa, żeby być dokładnym. Jeżeli na trzeźwo nie może zmusić się do łez, to może alkohol pomoże. Jeśli nie, to przynajmniej zapomni o tym wszystkim na jakiś czas. Jego plan miał jednak jedną i to dość poważną wadę – nie miał ani grama sake, czy też innego wysokoprocentowego płynu.

Złe SłowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz