Rozdział 6.

560 26 6
                                    


-Czy to na pewno w porządku, zostawić to Roitlamowi? Nie lepiej byłoby po prostu przyznać się do porażki i go wypuścić? W końcu jest sam i nie może nam zagrozić, zwłaszcza w swoim obecnym stanie...


Odgłos pękającego szkła poniósł się echem po pomieszczeniu.


-To prawda, Roronoa Zoro w żaden sposób nie może nam zagrozić, ale za to może nam pomóc... Musi w końcu odkupić swoje winy.


-Winy? Wybacz, ale nie rozumiem, o czym mówisz... W końcu rozmawiamy o człowieku, którego systematycznie torturujemy, na wszystkie możliwe sposoby, od kilku ładnych dni. W dodatku wysłałaś teraz do niego tego psychopatę. Co on może być nam winien?!


-Przez niego, przez jego cholerny upór jesteśmy nadal skazane na Roitlama! Gdyby Roronoa schował ten swój honor głęboko w dupę, tak jak powinien, mogłybyśmy pozbyć się tego psychola! Nie zapominaj, że Roitlam balansuje teraz na granicy szaleństwa i jeśli nie uda nam się nad nim ponownie zapanować, konsekwencje mogą być katastrofalne w skutkach. Dla nas rzecz jasna. Dlatego najlepiej pozwolić mu spełnić tą swoją chorą zachciankę. Niech zrobi sobie z Roronoą wszystko, na co ma tylko ochotę. Może to go trochę otrzeźwi i pozwoli wrócić do względnej normalności, przynajmniej do czasu, kiedy nie znajdziemy kolejnego kandydata na jego miejsce. Takie rozwiązanie jest najbezpieczniejsze. Mam tylko nadzieje, że nie obudzi to w Roitlamie żądzy krwi... Ale chyba warto zaryzykować.


-Czyli Zoro ma cierpieć i umrzeć tylko po to, żeby Roitlam się uspokoił i żebyś ty poczuła się bezpieczniej?!


-Żebyśmy my poczuły się bezpieczniej, w końcu ty i ja to jedność. I tak, dokładnie, dlatego. Jak dla mnie, taki powód wystarczy. No nie mów siostrzyczko, że szkoda ci tego zielonowłosego szermierza? Nie bądź głupia! To tylko kolejna przeszkoda na drodze do celu!


-Masz już kogoś na jego miejsce?


-Ciągle się zastanawiam, tym razem muszę wybrać kogoś albo słabszego psychicznie, albo mniej lojalnego. Nie mamy tyle czasu, żeby powtarzać całą zabawę po raz kolejny.





-Luffy! Stój! Zatrzymaj się, do cholery!


Kapitan Słomianych Kapeluszy nic sobie nie robił z krzyków swojej nawigatorki i pędził dalej.
W chwili, gdy tylko dobili do brzegów wyspy, na której rozdzielili się z Zoro, Luffy zeskoczył na ląd i zaczął biec przed siebie. Na szczęście, Franky zdołał złapać rękę kapitana i teraz trzymał ją kurczowo, czekając aż gumowe ciało osiągnie swój limit. Nami wiedziała doskonale, co się wtedy stanie, dlatego za wszelką cenę starała się powstrzymać chłopaka. Jednak to przecież był Luffy. Jego nic nie mogło powstrzymać, kiedy się na coś uparł. No prawie nic. Poczuł jak coś ciągnie go do tyłu i po chwili, z całym impetem, wylądował na pokładzie, niczym wystrzelony z gigantycznej procy, przygniatając miotającego przekleństwa Frankyego.


-Oi! Słomiany! Myśl czasem.


-Nie mam na to czasu – podniósł swój kapelusz, otrzepał go z kurzu, po czym założył na głowę. Tym swoim specjalnym gestem, mówiącym, że jest gotowy na wszystko. I biada każdemu, kto stanie mu na drodze. – Muszę znaleźć Zoro.


-Luffy... - ton głosu Nami przybrał tę barwę, którą zazwyczaj upomina się niezdyscyplinowane dzieci, stanowczy, lecz jednocześnie łagodny. – Rozumiem, co czujesz – położyła mu rękę na ramieniu. – Ale nie możesz od tak rzucić się na poszukiwania.

Złe SłowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz