Rozdział 14.

537 41 3
                                    

Minął tydzień od wydarzeń na wyspie i załoga Słomianych Kapeluszy powoli odzyskiwała swój własny rytm życia.
Sanji, ignorując bliskiego zawału Choppera, opuścił już tymczasowy szpital i wspierając się na stworzonej przez Frankiego kuli, powrócił na swoje miejsce. Do kuchni. Nadal miał pewne problemy z poruszaniem, a rana na barku piekła chwilami niemiłosiernie. Dlatego nie raz i nie dwa zdarzyło mu się przesolić jakąś potrawę, gdy nagle ostry błysk bólu przeszył całą rękę. Na szczęście większość z jego współ załogantów miała na tyle taktu, by nie skomentować tego typu wypadków. A ci, których natura obdarzyła subtelnością nosorożca, mieli tak wypaczone kubki smakowe, że nie czuli żadnej różnicy.


Luffy też zdążył się już uspokoić, przedtem jednak kilka razy udało mu się zniszczyć mniej strategiczne miejsca na statku. Czym oczywiście wkurzył Frankiego do tego stopnia, iż cieśla za karę zamknął go w łodzi podwodnej i wypuścił do morza na kilka godzin. Tak by kapitan zdążył ochłonąć. Oczywiście został za to zrugany zarówno przez Nami jak i Choppera, jednak samemu zainteresowanemu ten przymusowy karcer wyszedł tylko na dobre. Od momentu, gdy ponownie wsiadł na Sunnyego był dużo spokojniejszy.


Zoro natomiast... nadal się nie obudził. Pomimo wszystkich wysiłków Choppera, pomimo próśb i gróźb rzucanych w jego stronę przez przyjaciół... Wciąż pozostawał w tym dziwnym śnie, z którego nie mógł, lub nie chciał znaleźć ucieczki.
Najbardziej bolała niepewność, czy stan ten nie będzie trwał wiecznie. W końcu rany fizyczne to nie wszystko...




Tym, co pierwsze wyłoniło się z ciemności był subtelny kwiatowy zapach, tak bardzo kojarzący się z Nakama... Wciąż balansując na granicy snu i przebudzenia, nie potrafił dokładnie określić, czy naprawdę go czuł, czy może tylko to sobie wyobraził. Następny przyszedł cichy szelest przewracanych stron i delikatny śmiech. Tak charakterystyczny, że nie dało się go pomylić z żadnym innym.


Nie wiedząc, czy to jawa czy może kolejna chora wizja, bał się otworzyć oczy. Jeżeli jeszcze raz ujrzy swoich przyjaciół martwych... Nie zniesie tego! Oszaleje!


Jednak wszechogarniające ciepło i dziwna błogość, rozchodząca się po całym ciele, zastępująca ten paskudny ból, palący nerwy, odbierający zmysły i chęć do życia, sprawiły, że postanowił zaryzykować. Uchylił powieki, wkładając w to niemal tyle samo wysiłku, co w trening z Mihawkiem. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak słaby.
Przez chwilę obraz był nieostry a kontury rozmyte, tak, że nie sposób było odgadnąć, gdzie się znajduje, lecz z całą pewnością nie była to ta ciemna grota. W końcu ostrość widzenia wróciła a on miał przed oczami... sufit Sunnyego! Ten strop, te belki! Nawet te same drewniane słoje! Nie mógł w to uwierzyć! Był w domu!


-O! Obudziłeś się panie szermierzu...


Obrócił twarz w kierunku, z którego dochodził głos, a jego jedyne oko w jednej chwili zapełniło się łzami. Bowiem na niskim stołku, tuż obok łóżka siedziała Robin! Prawdziwa, żywa Robin! Bez dziury w klatce piersiowej! Bez pourywanych kończyn! Bez roztrzaskanej czaszki! Za to uśmiechająca się dobrotliwie w jego stronę.


-Ro... bin... - każda sylaba była torturą, każdy dźwięk wydostający się z gardła, ranił je niczym szklane odłamki.


-Tak - pogłaskała go po policzku. - Jestem tutaj.


Jej dotyk był ciepły! To naprawdę Robin! Żadna pieprzona wizja!


-Ro... bin...


-Ciii - położyła mu palec na spękanych wargach. - Nic nie mów.

Złe SłowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz