Rozdział 8.

544 27 2
                                    

-Cholera!


Zdążył odskoczyć w ostatniej chwili, nim kolejna bomba domowej roboty, uderzyła w piach z cichym plasknięciem, po czym wybuchła, wzburzając tumany kurzu. I czegoś jeszcze. Oczy zaszły mu łzami i z trudem łapał oddech.


-Kurwa! – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął czarną chustę. W innych okolicznościach na pewno wywołałaby nieprzyjemne ukłucie gdzieś w okolicach serca, lecz teraz była raczej czymś w rodzaju motoru, pobudzającego do działania. Przecież ona należy do Zoro! Musi mu ją oddać! Musi go przeprosić! Musi go uratować! Musi go zobaczyć! Żywego! Musi mu powiedzieć, że go kocha! Głośno i wyraźnie. Tak by cały świat usłyszał.


Ignorując umysł, podsuwający mu coraz bardziej pesymistyczne wersje jak to wszystko może się skończyć, zakrył usta chustą, tak, by choć trochę odciążyć płuca. Nie może sobie teraz pozwolić na myślenie typu: „a co jeśli". Liczy się jedynie chwila obecna. Jeden zły ruch i Zoro... Nie! Przestań w końcu myśleć!


-Sanji!


-Kurwa!


Tylko dzięki refleksowi nabytemu podczas pracy w restauracji, zdołał uniknąć kuli, która świsnęła mu tuż koło ucha.


-Dzięki Usopp.


-Nie ma, za co – strzelec klęknął obok kucharza, poprawiając gogle. – Słuchaj, Sanji... - strzelił jednym ze swoich nowych pocisków w stronę, z której trwał ostrzał. Zrobił to bardziej na wyczucie, niż naprawdę celując. W końcu nigdzie nie było widać wroga. Gdzieś w oddali rozniosło się głuche BUM, ale poza tym nic więcej. Żadnego krzyku rannych, czy jakiegokolwiek innego odgłosu, świadczącego, że pocisk trafił w cel.


-No? – Był na siebie wściekły. W aktualnej sytuacji był całkowicie bezużyteczny. Nie mógł walczyć z kimś, kogo nie ma naprzeciw siebie. Pierwszy raz był w takim położeniu, tak bardzo chcąc zrobić cokolwiek, będąc jednocześnie zmuszonym do chowania się po krzakach jak pieprzony tchórz.


-Czy ja zwariowałem – kolejny pocisk powędrował w dal – czy oni źle celują?


Pociągnął strzelca za rękę, ratując tym samym przed kolejnym pociskiem, jednak nie udało im się uciec przed trującymi oparami, jakie zaczęły się z niego wydobywać. Sanji, nawet pomimo ochrony, jaką dawała mu chusta, czuł jak jego płuca pali ogień. To cholerstwo było naprawdę mocne. Spojrzał na przyjaciela, zanoszącego się kaszlem. Ten idiota całkowicie zignorował ostrzeżenia białowłosej i nie wziął niczego, czym mógłby zasłonić usta.


-Khy... khy... pewnie, że zwariowałeś – zdjął z siebie marynarkę i zaczął drzeć ją na małe kawałki. – Masz – podał jeden ze skrawków Usoppowi. – Jaki mieliby interes, w tym by pozostawić nas żywych? Po co przygotowywaliby to wszystko?!


Nie do końca wierzył w to, co mówił. W myśleniu strzelca było trochę racji. Od momentu, gdy tylko zaczęli atakować, żadne z nich nie zostało ranne poważniej, niż kilak zadrapań czy siniaków. Duża w tym zasługa białowłosej, która ostrzegła ich przed polem minowym i innymi pułapkami, jakie wrogowie zastawili po drodze. Ale przecież ciągle byli na widoku, szli tak naprawdę jak świnie na rzeź. Wystarczyło kilka celnych strzałów i cała załoga Słomianych Kapeluszy swoją następną imprezę organizowałaby w piekle. No i teraz jeszcze ten gaz. Może i jego oddziaływanie było niezbyt przyjemne, ale na pewno nie zabójcze. Nawdychali się go tyle, że gdyby miał ich zabić już dawno wąchaliby kwiatki od spodu. Jak się tak zastanowić, to od początku szło im zbyt łatwo.


-Thunder Bolt Tempo!


Niebo przeszyło kilkanaście błyskawic, jednakże, poza mrocznym efektem spektakularnej bitwy, również nie wyglądało na to, że atak Nami zdołał ugrać cokolwiek, żadnej wskazówki gdzie mogą skrywać się nieprzyjaciele. Nie mówiąc już o zranieniu ich.

Złe SłowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz