Rozdział I

3.9K 361 80
                                    

Jeden.

Drugi.

Trzeci.

   Trzy kolejne samochody minęły pośpiesznie niedoszłego studenta medycyny, machającego wolno kciukiem i trzymającego kurczowo duży karton w dłoni, z pochyłym napisem GDAŃSK.

    Ilekroć tylko potencjalny mężczyzna, lekarz, choć z aparycji, rezolutny chłopak, uśmiechał się promiennie, a jego szmaragdowy wzrok, napotykał czyjeś skupione tęczówki, tylekroć dostawał autostopowego kosza. Sam nie wiedział dlaczego. Stał z wielką torbą już dobre, dwie godziny, a dalej nie mógł złapać kogoś, kto do tego pieprzonego Gdańska mógłby go zabrać.

Eren Jeager nigdy nie przeczuwał – i nadal zresztą takiego czucia nie posiadał – że zostanie lekarzem. Nigdy, przenigdy nie chciał oglądać czyichś migdałków, masować obcych pleców, a co najgorsze – patrzeć na krzywdę ludzką bez mrugnięcia okiem. Od zawsze brano go za wrażliwe dziecko, od zawsze szanowano i kochano najmocniej. Jak niby miałby patrzeć na ból rodziców, krzywdę dzieci, a co gorsza – jak miał  pogodzić się śmiercią? Odkąd jego ojciec...

Przeklął w duchu. 

    Wiatr tego dnia nie był łaskawy. Szarpał bezlitośnie, dokładnie ułożone, włosy Erena tak, że ład spoczywający na jego głowie, wrócił do chaotycznej codzienności. 

   Przyszły student, przeczesał swoje czekoladowe kosmyki opuszkami palców i przymknął powieki, byleby uświadomić złośliwej wichurze, że to, co robi, wcale nie jest takie nieprzyjemne. Bo Eren kochał nad życie naturę – czas spędzony w ciszy na hamaku wiszącym na kwitnącej jabłoni za jego domem, przesączony spokojem i błogą aurą letniego lenistwa, był dla niego czymś w rodzaju zwycięstwa miliona w kasynie. Szatyn był prostą osobą – wychowanym na grzecznego doktora chłopcem.

Z połamanymi na bruku marzeniami.

   Dlatego nie przejmował się każdym, ignorującym go kierowcą.
To przecież nic dziwnego, nikt nie lubi zabierać ze sobą intruzów – tak sobie tłumaczył. Mimo wszystko, Eren nie wyglądał na kogoś, kto byłby zdolny zabić we śnie, albo okraść co do grosza i – do jasnej cholery – rzucało się to w oczy.

Usiadł wolno na swojej torbie i schował twarz w dłoniach. Czuł się żałośnie. Niby mu nie zależało, a z drugiej strony, chciał udowodnić, że umie sam o siebie zadbać. Potrzebował poczucia samodzielności, powiewu pewności siebie.
Poprzednio, kierowca zabrał ze sobą dwie kobiety, o ironio. Gdyby szatyn był przedstawicielką płci pięknej – tak myślał – już dawno byłby w Gdańsku, w swojej niewielkiej kawalerce. Lub w jakimś lesie, błagając o litość – taka możliwość też mogłaby mieć miejsce, prawda?

   Ale, do stu letnich piorunów, zielonooki chciał mieć to już za sobą – wszelkie formalność i podpisy. Chciał w końcu złożyć te pieprzone papiery w Gdańskim Uniwersytecie Medycznym i urządzić swoje mieszkanie, którego nawet nie miał okazji widzieć. To tylko kawalerka – napomniał sobie.

Tylko kawalerka, w której miał spędzić następne, sześć długich lat.

   — Cholera — warknął sam do siebie i przetarł twarz dłońmi. — Cholera jasna! — dodał głośniej i uderzył pięścią w własną torbę i wstał już, próbując targać karton. Jak się okazało, zajęcie to nie należało do najprostszych.

    —  Hej, Ty. Spokojnie — chłodny głos odezwał się nagle, jakby kpiąco. — W Gdańsku nie lubią narwańców.

   Eren otworzył szeroko oczy i spojrzał wprost, odczuwając na sobie obcy wzrok. Sam nie wiedział, czy to przegrzanie głowy w pełnym słońcu, czy może zawstydzenie, ale jego policzki zaczerwieniły się nieznacznie, widząc to, jak głupio się zachował. 

   — Przepraszam, że przerywam Twoje... igraszki z kartonem, ale mogę Cię zgarnąć do Gdańska.

    Osoba przed nim, trzymająca luźno kierownicę starego jeepa jedną ręką i leżąca niemal na siedzeniu, nie wyglądała na szczególnie przyjazną. Ostre, zimne spojrzenie kobaltowych tęczówek, przedzierające się zza wachlarza długich i gęstych, kruczoczarnych rzęs, skierowane było na samego Erena. Lecz i przyszły student nie był lepszy. Patrzył bezwstydnie na postać przed sobą, wręcz chłonąc go wzrokiem – chudego mężczyznę, którego cera była tak nieskazitelnie czysta i zadbana, że niejedna kobieta mogła mu pozazdrościć. Na jego mocno zarysowane kości policzkowe i wąską szczękę, drobny, prosty nos i różowawe usta. Jednak centrum całej jego twarzy, wyróżniającym się spod czarnych włosów i brwi, były oczy – duże, ale pogardliwie patrzące, w kolorze tak wyrazistym, że Eren nie umiał odwrócić od nich wzroku. Czy mógłby dodać coś więcej, prócz tego, że zupełnie nie mógł się skupić na słowach mężczyzny przed sobą?

Niestety nie.

   — Wsiadaj — powiedział ponuro i odpiął swój pas, nachylając się, by otworzyć. Eren aż drgnął, gdy spore, blaszane drzwi, przemknęły tuż przed jego nosem.

   — A... Dziękuję! — zawołał pośpiesznie i uśmiechnął się promiennie, biorąc swoją torbę po pachę i wrzucając ją na tylne siedzenie jeep'a, w odcieniu zgniłej zieleni. Wsiadł potem z przodu i zaczął zapinać pas. Niewątpliwie, ociekał optymizmem i dziękował bogu za to, że wreszcie ktoś go zauważył.

   — Czekaj — mężczyzna obok zapiął swój pas i zerknął na Erenowski karton, porzucony na środku autostradowej wysepki.

Cóż... Eren spojrzał w tamtą stronę, doznając po raz kolejny, wielkiego uczucia wstydu. Pewnie będzie go miał za brudasa... Och, rany świata. Zaczął się szybko odpinać.

   — Przepraszam! Już to wyrzucę! — zawołał szybko, a czarnowłosy, aż przymrużył oczy, słysząc paniczny pisk szatyna.

   — Nie. Nie wyrzucaj. Jeszcze nie wiem, czy Cię nie wyrzucę po drodze, o ile mnie nie wkurwisz. Przyda Ci się wtedy — przyznał, do bólu szczerze, a Eren otworzył szeroko swoje, powoli blaknące, szmaragdowe oczy.

Co za dupek –  narzuciło mu się na myśl.

  

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz