Rozdział X

1.3K 202 24
                                    

   Taniec, podrygiwanie nogą, ramieniem i głową.

   Eren sączył powoli drinka i oblizywał wolno wargi, patrząc przed siebie; mrużył oczy, oddychając szybko i starając się wyostrzyć sylwetki, które aktualnie, poruszały się pod rytm narwanej muzyki, przed sobą. 

   Sobotnie wieczory nigdy nie były spokojne; nie teraz. Erenowskie, czujne oczy, obserwowały dwie osoby; Armina i Mikasę, czyli zagraniczną studentkę, z którą poznał się na wykładach, a którą akceptował tylko podczas nietrzeźwości. Wstał chwiejnie i podszedł do nich. Potykał się o własne nogi, śmiał bez powodu, podnosił ręce, gestykulował zbyt dynamicznie.

   Klubowe światło raziło niemiłosiernie! Granat i jaskrawoniebieski odcień, zatapiał w sobie klubowiczów i zamazywał czas; mamił, podsycane alkoholem, umysły, całował ich racjonalne przemyślenia, usypiał czujność i śmiał się prosto w twarz – nie, żeby komuś to przeszkadzało! Po to tam przecież byli. Po to, właśnie, tam przychodzili – by żyć, nieważne, czy to aby nie jest z a b i j a n i e własnej egzystencji. Nieważne, czy dobre dla ciała. Ważne, że te wszystkie nędzne wibracje, były dobre dla dusz osób, które chciały zapomnieć. Czy zatem Eren nie był tam najmilej widzianym gościem?

No właśnie.

   — Eren! — Armin; nieco tęższy niż te kilkanaście lat temu, gdy jeździli na ryby z jego dziadkiem, ale równie pomocny, jak wtedy. Chwycił Erena za ramię, pociągnął, najmocniej jak tylko potrafił i odepchnął na róg sali, zaraz przy wyjściu. Swoimi niebieskimi oczami popatrzył w te szmaragdowe, upominająco. — Odprowadzę Cię do domu.

   Obojętne skinięcie. Eren nie miał słabej głowy; doskonale wiedział co się dzieje, jednak aż tak nie umiał okiełznać swojego nadgorliwego temperamentu. Spojrzał na przyjaciela – jak ten ubiera kurtkę, podciąga rękawy i opatula jeszcze szyję cienkim, szarym szalikiem.

   Trzydziesty października był wyjątkowo dokuczliwy pod względem pogody; w trakcie dnia ciepło i bajecznie – niebo z rana wyglądające jak dyniowa kawa z dużą ilością kremowego mleka i cukru waniliowego zachęcało do bycia kimś dla innych ludzi i do tego, by wstawać. Noce, z kolei, były jak wielka, czarna plama atramentu – który wylewał się z pióra czekoladowowłosego, gdy ten, przepisywał gorliwie notatki – pochłaniała mieszkańców Gdańska, jak czarna dziura.
Dni były ciepłe, Eren wręcz się nimi delektował! Napawały go dziwną ochotą do pracy i dobrymi myślami. Jednak noce... Zimne, samotne i pełne przemyśleń, były chłodne, jakby ktoś wysypywał mu dzban lodowych kostek za kołnierz koszulki.

   Czasami czuł się jak najgorszy egocentryk na świecie; chciał, by ktoś w końcu do niego podszedł i za pomocą magicznej różdżki odjął wszystkie jego zmartwienia. Chciał dostać wehikuł czasu; pogrążyć się w czymś, co potocznie nazywało się zapomnieniem, a potem wrócić, do lipca, tego roku. Usiąść na jakimś pniu drzewa, zaśmiać się szczerze i popatrzeć w bok – na jedyną osobę, którą chciał teraz spotkać – wymienić z nim kilka słów, może nawet zdań! Chciał ż y ć – w każdym, tego słowa, znaczeniu. Dotknąć miękkich traw, zanurzyć się w pierzynie mchu, ucałować czarną, gęstą czuprynę, która wiecznie pachniała rumiankowym szamponem; a może to nie szampon, a zapach łąk, którymi te kosmyki przesiąkły? Codziennie stawał przed tym jednym pytaniem i stał tak, bez jakiejkolwiek wiedzy i celu:

   Co by było, gdyby wtedy milczał?

    Nie posiadał niczego, lub też, nie posiadał tego, co w jego doznaniu było czymś. Czegoś, co uciekło, zostało rozpołowione na pół przez blade dłonie i co upadło; gdzieś w dół gdańskich ulic. Może jakiś kot porwał to coś. Może ktoś to zdeptał? Nie miał pojęcia.

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz