Rozdział XII

1.4K 194 115
                                    

   (Muzyka, muzyka)

   Sala wypełniona światłami; niby duszami pięknych poetów, świecami, anielską odą radości i błogosławieństwem piękna, którego ten budynek był świątynią. Ciche sacrum, które swą łuną, omotało i ukochało w sobie ludzi wrażliwych, cicho pobrzmiewało i oznajmiało o swej obecności stopniowo – zaczynając na głosach spokojnych i głębokich, przez te wysokie i hałaśliwe, a kończąc na szorstkich, ochrypłych i nieprzyjemnych dla ucha barwach, a potem idąc dalej, w tłum skrzypiących foteli, otwieranych i zajmowanych nadzwyczaj chętnie. To miejsce żyło w sposób graniczący na przemian z radością, a smutkiem. Sączyło esencję życiową z wirtuozowskiego ideału, przedstawionego na tymże ołtarzu kultury przez mistrzów i mistrzynie, mówiących złotymi słowami, w platynowy sposób. 

   Ciepły oddech mieszający się z innym; zupełnie obcym, nowym z konsystencji, cięższym, bądź lżejszym o dziesięć razy. Nikt nie znał tu nikogo, kto siedział o pięć rzędów dalej. Nikt, ale to nikt, nie był w stanie przewidzieć przyszłości.

   Wychylił się zza grubej i ciężko rozlewającej się, na deskach teatru kurtyny, która stanowiła dla niego niby barierę, czerwoną osłonę przed zdemaskowaniem siebie i swoich intencji. Patrzył uparcie w jedno, zarezerwowane miejsce, mieląc w ustach nerwowo gumę i zerkając co chwilę na swój telefon, czytając nerwowo, w kółko, tą samą wiadomość.

   "Już idę."

  — Spokojnie. Przyjdzie. — Armin, ubrany na czarno, jak i pozostali aktorzy, pogładził jego ramię.

   Eren uśmiechnął się słabo i pokiwał głową.

   — Wiem. 

Teatr ucichł; ludzie przestali hałasować, bowiem światła zgasły. Wieczór poezji, zatytułowany jako Wieczór ulotności, przepalany papierosem, rozpoczął się wśród wszechobecnej ciszy, ceremonialnie przerywanej przez dźwięki, wydawane przez delikatne muśnięcia opuszek palców o klawisze fortepianu.

    Każdy aktor, wypowiadający wiersz, trzymał świecę i zdmuchiwał ją po zakończeniu, jako symbol ulotności tego świata, wieczoru, życia. Każdy niósł za sobą długą, a niewidzialną szatę melancholii, którą po chwili zakładał inny aktor, niby instalując jednocześnie smętną maskę na twarzy. 

   Eren myślał, że oszaleje; że te wielkie wypieki nigdy nie znikną z jego twarzy, dodatkowo, pokazując widzom, jak wielkim amatorem i dzieciakiem jest. Wziął głęboki wdech i odłożył telefon na bok, robiąc pierwszy krok ku scenie. Wyglądnął niewidocznie zza kurtyny, odsuwając miękki materiał długimi palcami i wgapiając się w pusty fotel. Jego serce biło ewidentnie za mocno i zbyt nieugięcie; uderzało o żebra i zachęcało żołądek, by skręcał się na wszelkie strony i podchodził wyżej; coraz bliżej gardła. Otarł spocone dłonie o materiał koszuli i oparł się o filar, za kulisami. Uderzył tyłem głowy o marmur; delikatnie. Popatrzył w górę, na mnóstwo sznurów i wysokie sklepienie tejże świątyni sztuki, które nie było tak piękne, jak nocny firmament, ozdobiony gwiezdnymi punktami. Nie liczył minut, ani sekund; nie czekał, nie spóźniał się, nie robił nic, co wydawałoby się możliwe i sensowne w tym czasie.

   Zerknął po chwili w bok; na rozżarzony gniewnie ekran telefonu i odbił się od ściany tak szybko i gwałtownie, jakby był biegunem południowym magnesu, który zderzył się z drugim, o tej samej końcówce i został momentalnie odrzucony. Chwycił w dłonie czarny telefon i szybko wystukał kod, byleby dostać się do wnętrza urządzenia. Pierwsze, co sprawdził, to skrzynkę odbiorczą; trzy wiadomości. Potem jednak popatrzył na cztery nieodebrane połączenia od Levia i dwa od obcego numeru. Jego serce zabiło mocniej.

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz