Rozdział XI

1.4K 213 53
                                    

   

   — Ocho, nieźle. To prawie jak nekrofila; jedyną ironią w tym stwierdzeniu jest to, że to zwłoki pieprzyły Ciebie, a nie na odwrót — prychnął i nachylił się, tylko po to, by zapalić papierosa; drobna, czerwona końcówka zaiskrzyła, wskrzeszając drugie światło prócz tego księżycowego i oświetliła nagi, nieco umięśniony, lecz zapadły brzuch, na powierzchni którego, delikatnie zmarszczyła się skóra − tuż przed pępkiem. 

Zerknął w dół i pogładził cudze, jednak niby jego własne, trzecie ramię − przejechał szorstkimi knykciami po karmelowej i piegowatej ręce, która swoją gładką i zadbaną powierzchnią onieśmielała nawet jego. Odchylił głowę w tył i zaśmiał się dźwięcznie. 

   — Nie płacz. 


***


    Dzisiaj, spotka się tu dwójka ludzi; przyćmionych przez wichurę, która wolno wyciągała dłonie w stronę zimowej pani i zapraszała ją do tego, by pokryła świat czymś, co nazwać można było puchem, lub kołdrą − w każdym razie, zakrawało to na coś, co było tylko oszustwem, bo zamiast ciepła, przynosiło jedynie chłodną gorycz. 

   Dzisiaj, dnia dwudziestego listopada, spotka się tu dwójka mężczyzn − jeden, będzie patrzył na drugiego wzrokiem zmęczonym i pociemniałym, stanie dumnie i prosto, nie będzie próbował kasłać; drugi będzie wręcz się trząsł i tęczówkami, zbudowanymi niby z zielonych ogników, energicznie zawiesi wzrok na tym pierwszym i prawie się rozpłacze, myśląc, co by było gdyby...


***


   Skręcił równym krokiem w boczną uliczkę, inicjując wzrokiem postać, która wyglądała  na znudzoną; oparta o kamienny murek, ułożony niechlujnie z pokruszonych cegieł, zerkała co chwilę na zegarek i wzdychała niecierpliwie, tupiąc nerwowo nogą i uderzając do tego palcami o nierówne skały, pod rytm własnej podeszwy. Uniosłwszy swój mętny i roztargniony, ostatnimi czasy, wzrok, zawiesił go na personie stąpającej w jego stronę i zmarszczył blade czoło, krzywiąc się nieco.

   — Skąd miałeś mój numer? — zapytał. Z zewnątrz wiał chłodem i paraliżował tego drugiego wzrokiem uparcie, jakby chciał go przerazić.

   Eren przystanął tuż przed nim z rozczochranymi włosami i złapał nerwowy wdech. Serce waliło mu jak pistolet podczas wystrzału; dogłębnie i niepohamowanie, wprawiając jednoczenie pozostałe organy i części ciała, w wibracje. Przyjrzał się Leviowi. Uważnie obserwował jego zapadłe policzki, które z bladości, ku górze, przechodziły w sine kolory zmęczonych oczu i zaczerwienione, przekrwawione spojówki. Jasne, popękane wargi uchyliły się pretensjonalnie, czekając na odpowiedź, a zmizerniałe ciało, nastawiło się prosto, tak jak jego właściciel pożądał.

   — Twój wujek, Kenny. Dziadek mojego przyjaciela miał do niego numer — wyjaśnił sztywno i uśmiechnął się delikatnie, patrząc nadal na twarz Levia, jakby chciał o coś zapytać, coś powiedzieć, coś zaproponować. 

   Stał jednak w zupełnej ciszy.

   Chmury napłynęły w jedno miejsce, jak zlewka rzeczy niepotrzebnych w tym momencie; gęsto zaczęły się obejmować i tworzyć ciemną warstwę, tuż przy sklepieniu nieba, zasłaniając słońce, które chwilę wcześniej tańczyło na niebie, zadowolone, delikatnie oświetlając tenże dzień. Dym − nieco zbyt gęsty, może nawet za popielaty i łączący się z niebem wbijał się w ich płuca ewidentnie apodyktycznie.

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz