Rozdział V

2.5K 293 70
                                    

   (Mam prosbę dotyczącą załącznika. Nie włączajcie go jeszcze, poczekajcie na moment, gdy napiszę miedzy akcją, kiedy go włączyć. O ile to nie problem, wtedy dokładnie, wróćcie do muzyki i włączcie ją. Dziękuję!)

***

    — Nie wiem, czy chciałbyś kiedykolwiek usłyszeć o moim życiu więcej — zaczął Levi, obserwując gwiazdy, przemieszczające się po niebie w błyskawicznym tempie. Jak iskierki, pomyślał. Wbił wzrok w jasną linię, zanikającą w granatowym niebie, a pochłanianą przez pokłady chabrowych marzeń. — Dużo manewruję po różnych częściach kraju. Chcę zapomnieć o rutynie, żyć tak, bym nigdy niczego nie żałował. Już do końca — powiedział chłodno.

   Eren wystawił w górę swoją opaloną dłoń i uśmiechnął się w sposób, jak to tylko on potrafił. Wodził ręką po niebie i zginał palce, gdy namierzał gwiazdy w ich zasięgu. Niebiosa były piękne, wyjątkowe, nieprzebyte. Popatrzył w bok, na zamyśloną twarz Levia i wyprostował nogi, przeciągając się na pace ciemnozielonego jeep'a. Ziewnął. 

Mógłby spędzać tak czas w nieskończoność – słuchać cichej, letniej piosenki, śpiewanej przez sowę i obserwować chmurę dymu, błąkającą się po niebie, a mającą źródło spomiędzy suchych warg Levia, które wydmuchiwały z wnętrza swojej jamy ustnej te popielate opary. Poruszył ręką, by rozwiać ten brzydki, szary kolor i na nowo widzieć czyste niebo.

   — Czarne chmury zawsze można przegonić, nie trzeba uciekać — szepnął szatyn i oblizał malinowe wargi, nasączone czystą czerwienią z napoju obok. 

   Podniósł się do siadu i chwycił w ręce karton wina, odszukując ustami swoją rurkę – zieloną, jak jego oczy – i zasysając ten trunek, jakby ryba, robiąca dzióbek, a łapiąca zachłannie powietrze. Levi spojrzał na niego i prychnął cicho, przewracając oczami. Zmierzwił jego czekoladowe włosy, jakby od niechcenia i kaszlnął, zaciągając się petem.

   — Wiesz, Eren... Nie zawsze możesz odgonić czarne chmury. Nie raz, nie dwa, burza jest tak silna, że niebo ciska piorunami. Gdy tak mocny grom, trafi w coś – psuje to automatycznie. Niszczy na zawsze. Może i oddasz.... — Tu zamyślił się i przestał na chwilę ruszać, by po kilku sekundach, poruszyć rozżarzoną końcówką papierosa, jakby nad jego głową, zaświeciła się żarówka. Popatrzył w jego oczy. — Weź za przykład router. Oddasz go do naprawy, o ile coś z niego zostanie, ale po jakimś czasie on znów się popsuje. Już do końca swojej "egzystencji" będzie uszkodzony i niepewny. Niektóre jednostki w społeczeństwie mają tak samo. Nie wszyscy mogą sobie pozwolić na noszenie kolorowych okularów.

   Eren patrzył na niego zaciekawiony, kiwając głową, jak zabawki na baterie. Jego duże, zielone oczy, były szeroko otwarte, a czerwone wargi, lekko rozchylone. Wziął wdech, zbierając do płuc świeże powietrze, przesączone zapachem koszonej trawy i popatrzył w przestrzeń przed sobą – na ich nogi, oparte na obramowaniach paki samochodu, ciemny las, co chwilę rozświetlany przez światła pojazdów, pędzących przez tutejsze jezdnie w kółko – uśmiechnął się pod nosem.   Śmieszne cienie i światła, ułożone w pionowe kreski, co parę minut, pokrywały ich twarze i ciała, w towarzystwie szumu opon, zderzających się z piaskiem, na nieregularnej drodze. Niepewnie, acz subtelnie, zerknął na Levia i ułożył swoją brązową czuprynę na, wyblakłej już, poduszce, stykając się głową z czarnowłosym. 

   Podał mu karton i zaśmiał się, obserwując jego reakcję.

   — Nie wiem co to jest, wiesz? — Parsknął śmiechem i spojrzał na kobaltowe tęczówki, wolno rejestrujące element przed nim. Potem także, na ciemną dłoń i chude palce, zgrabnie zakładające papierosa za ucho, a odgarniające czarne kosmyki włosów na bok, by ich nie przypalić. 

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz