Rozdział IX

1.5K 214 83
                                    

   (Muzyka, muzyka)

   — Uciekasz tak, w kółko. Kręcisz się w jednym miejscu, by potem znaleźć nowe? — Eren zerknął na niego; przysłoniętego chmurą dymu, patrzącego na wschodzące słońce wyczekująco.

   — Wiesz. Są takie chwile, gdy ma się dość wszystkiego — kiwnięcie główki papierosa i wargi, wypychające z siebie parszywy, ulotny środek trujący. Levi zamyślił się i odchylił w tył. —  Błękitnych obłoków, spadającego liścia, a nawet najmniejszego, asymetrycznego kamienia.

   Prosta odpowiedź. Czekoladowa czupryna zatrzepotała swoimi krótkimi kosmykami, a słaby uśmiech wpłynął na pełne, malinowe wargi. Karmelowe ręce zostały wyprostowane i od nowa, zgięły się w pół, lądując pod głową, pełną pomysłów. Leżeli tak bez celu, na dachu budynku, nasłuchując świstu wiatru i szumu pędzących samochodów. Eren przesunął się nieco i ułożył głowę na brzuchu Levi'a – uśmiechnął się pogodnie i wtulając się w chudą i twardą powierzchnię ciała starszego, odetchnął wyraźnie rozanielony. Och, jak on czuł się cudownie w jego towarzystwie – jak zrozumiale, jak swobodnie! Zerknął niepewnie w górę i napotkał zamknięte oczy, rozkoszujące się tą chwilą równie mocno, co te wrzące szmaragdy, zamknięte między powiekami, jednak w zupełnie inny sposób. Był pełen zrozumienia. 

   Opalona dłoń, sunęła w dół, wolno. Napotykała każde wybrzuszenia betonu, składając mu w ten sposób nieme podziękowania, za to, że ten chłodny budynek (witający ich, w doznaniu Erena, niegrzecznie, ze względu na paskudne, długie schody) zaczynał wreszcie współpracować. Chude palce napotykały te chłodniejsze; zacisnęły się na nich pokrzepiająco, budząc kobaltowe tęczówki do życia. Czymże byli razem? Rozsiani jak nasiona dmuchawców po całej Polsce? Raz tu, raz tu? Co stanowili, a czego z kolei nie? Kostki palców dotykały się na zmianę; obejmowały, gładziły się cierpliwie i nacierały się dwoma zapachami, które stykając się razem, wydzielały coś tak cudownie eterycznego i słodkiego, niby zaczarowanego. Cichy oddech muskał policzek Erena, gdy ten, wstał swobodnie i zawisł nad Leviem ciekawie. Patrzył; och, długo. Dotknął czubkami palców bladego policzka. Zachłannie pochłaniał widok przed sobą, jako największy cud.

Karmelowe palce kontrastowały z jasną, oświetloną przez słońce, skórą i muskały niepewnie zaciemnione miejsce, pod kośćmi policzkowymi. Szmaragdowe oczy sunęły ciekawie, wzdłuż pociągłej, szczupłej twarzy, zatrzymując się na bladych, popękanych wargach. 

   Słodki zapach pieczywa, które ułożone w szarym papierze z piekarni, wydzielało najsłodszy aromat cynamonu i kokosu, całujących się razem, niby w najpiękniejszej harmonii. A cały ten widok, był tak prosty, a jednocześnie rozczulający; dwie postacie, jedna nad drugą, patrząca na nią jak na dzieło sztuki, wyrzucone w błoto. Z troską. Jedna zmęczona, druga pełna życia. Niby różni, a tacy sami.

   — Daj mi się Tobą zaopiekować — cisza została nagle przerwana; delikatny głosik Erena wygnał ją, a zielonooki chłopak, odgarnął czarne kosmyki z oczu Levia, które jakby plątały się razem z długimi rzęsami i zakłócały spokój pięknych, kobaltowych tęczówek.

Czerwony alarm.

   — Co? Nie potrzebuję opieki — prychnął zimno i popatrzył w jego oczy wyzywająco. Co też miał powiedzieć; "tak, potrzebuję pomocy, jestem sam ze swoimi demonami."? Kim byłby wtedy? Żałosnym atencjuszem.

Dźwięczny, choć nieco złośliwy śmiech. Młodszy, przeczesał palcami swoje czekoladowe włosy i wziął głęboki wdech, pobudzając swój organizm do tego, by zmotywować się do szybkiego ruchu. Wystawił prędko dłoń i wyrwał spomiędzy pełnych warg, naprzeciwko siebie, papierosa, który rozjarzony, zaiskrzył w powietrzu i wbity w beton; zgasł, wydając ciche pss jako jęk agonii.

P A T O S | Riren |Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz