Rozdział Czwarty

1.9K 98 5
                                    

{Briannah}

Wybudzenie.

Zmartwychwstanie.

Powrót do życia, czy jak to się tutaj fachowo nazywa, nie było nawet w najmniejszym stopniu przyjemne. Prawdę mówiąc było to doświadczenie po stokroć gorsze od samej śmierci.

Zdziwisz się pewnie, dlaczego?

Śmierć była szybka. Nie mogę powiedzieć, że bezbolesna,  lecz był to ból który dążył do swojego końca. Nie trwał dłużej niż cztery sekundy, a ja nie miałam na niego wpływu. Teraz z perspektywy czasu porównywałam śmierć do utraty przytomności. Czuje się dyskomfort, odpływające siły i poczucie wrogości zalewające ciało po czym wszystko staje się czarne.

Ożycie było natomiast z jednej strony zjawiskiem, które obudziło we mnie euforię i mimo, że wciąż nie rozumiałam na dobrą sprawę co się ze mną działo, wszystko w moim ciele krzyczało, że jest to dobre.

Niestety, chwilę później mój krzyk uzewnętrznił się i odbił głuchym echem od ścian. Otępienie i tak zwany paraliż senny ustąpił, a  ja poczułam palący ból biegnący od karku przez całą długość pleców. Czułam się zupełnie jak wtedy gdy w pierwszej klasie na lekcji chemii kropla kwasu prysnęła na mój odsłonięty nadgarstek podczas przelewania substancji z probówki.

Nagły krzyk podrażnił wysuszone na wiór gardło. Szarpnęłam się odruchowo by usiąść i wtedy zorientowałam się, że czyjeś silne ręce przytrzymują moje ramiona. Uznałam, że walka byłaby bezsensowna. Otworzyłam oczy, dostrzegając pochylającego się nade mną bruneta.

-Widzisz? Żyje. –zauważył, dosyć oschłym tonem, bez żadnego cienia ludzkich uczuć. Co to za typ? –Mogę już iść.

Nawet na mnie nie patrzył, wpatrywał się w jakiś punkt za mną, zbyt daleki bym mogła zobaczyć czym był. Mimo to jego uścisk nie zelżał ani trochę, lecz z jego postawy mogłam wyczytać, że byłam dla niego jedynie zadaniem, problemem, tak też mnie trzymał – jak w imadle niczym dzikie, nieokrzesane zwierzę.

Prawdopodobnie był kimś kogo powinnam się bać. Nie było tak. Jedynym co czułam był gniew, a ściślej rzecz ujmując gniew właśnie na tego mężczyznę. Jak on mógł tak kłamać? „Żyje”. Rzuciłam mu ponure spojrzenie.

-Oh, przepraszam. –odezwał się opuszczając głowę by na mnie spojrzeć. Jego ostre rysy twarzy przyciągały wzrok, a zwłaszcza wydatna szczęka, która zdawała się mówić o twardości jej właściciela. Miał czarne, grafitowe oczy, okolone równie ciemnymi rzęsami. Im dłużej w nie patrzyłam tym bardziej zdawało mi się, że ciemna barwa tęczówek rozlewa się po całej gałce ocznej.  –Nie żyjesz. Jesteś martwa i masz złamany kręgosłup. Chyba mnie to nudzi.

Coś w jego głosie podpowiedziało mi by nie wdawać się z nim teraz w dyskusję, zamiast tego zagryzłam wargi, wciąż słysząc echo jego słów w głowie. „Jesteś martwa i masz złamany kręgosłup”. Czy mówił prawdę? W prawdzie pamiętałam mój upadek z kilkudziesięciu metrów i wciąż czułam na sobie jego skutki, ale przecież gdybym faktycznie miała złamany kręgosłup, nawet nie poruszyłabym głową.

Uścisk chłopaka na moich ramionach zelżał, a sam wyprostował się robiąc dość energiczny krok w tył. Popchnął przy tym krzesło na którym poprzednio musiał siedzieć i widocznie nie zawracając sobie głowy tym dokąd ono poleci, w kilka sekund znalazł się przy drzwiach i zniknął za nimi z trzaskiem, który zlał się w jedno wraz z hukiem, który wywołało uderzające w stół krzesło. Zacisnęłam oczy w obawie, że mój mózg zaraz eksploduje.

-Z jego strony nie możesz liczyć na więcej. Jestem Meredith, a on to Trey. –Przekręciłam głowę  w stronę skąd dochodził łagodny, kobiecy głos. Więc to do niej mówił wcześniej Trey, pomyślałam. To dobrze,  bo istniało coś niepokojącego w myśli, że mogłam się wybudzić w obcym mi miejscu, sam na sam z mężczyzną, który z takim jadem mówi sam do siebie.

Królewna ŚmierciWhere stories live. Discover now