Rozdział Dwunasty

951 69 6
                                    

{Briannah}

Kto by przypuszczał, że duchy sypiają?

Na pewno nie ja.

Lub, że śnią?

To zdecydowanie nie śniło się nawet filozofom.

W mojej obecnej sytuacji śnienie było czymś niespodziewanym, ale też w pewnym sensie wyczekiwanym. Przypuszczałam, że to właśnie miała na myśli Meredith i w mniejszym stopniu Trey gdy wspominali o cechach snów martwych.

Mogłabym przysiąc, że w wyimaginowanym przez mój umysł świecie wszystko co mnie otaczało, każda rzecz tworzyła się z chwilą gdy o niej pomyślałam. Przykładowo zabrakło mi dawno niewidzianego blasku wiosennego, rześkiego słońca, a z chwilą gdy ta myśl nabrała kształtów, słoneczny blask zakuł mnie w oczy.

Uniosłam głowę chcąc odczuć ciepło promieni słońca na twarzy. Jak się okazało, mózg potrafił być całkiem aktywny we śnie, bo byłam w stanie wyobrazić sobie nawet to. Przepełniło mnie uczucie euforii i gdyby nie świadomość, którą niestety zachowałam, byłabym w stanie uwierzyć, że naprawdę żyję.

Spróbowałam swoich sił w spacerze. Uznałam podobny wysiłek za zabawny. Z jednej strony miałam poczucie, że śpię, z drugiej zaś wypełniało mnie przyjemne mrowienie gdy każda z moich myśli spełniała się „krok po kroku”.

Poczułam pod stopami chłodne chluśnięcie i kiedy spuściłam wzrok by zobaczyć odbicie słońca w płytkiej, lazurowej wodzie sceneria uległa kuriozalnej zmianie, która dla odmiany nie była wytworem mojej wyobraźni.

Pojedyncze kropelki wody, które wzbiły się w powietrze wraz z moim krokiem, teraz zaczęły unosić się i wirować wokół mnie, zupełnie jakbym znalazła się w epicentrum wodnej trąby powietrznej, która o dziwo poruszała wszystko wokół, lecz mnie zostawiała w spokoju. Obserwowałam wszystkie przemiany szeroko otwartymi oczami. Czułam, że wszystko ma miejsce w moim umyśle, a jednak dręczyło mnie też dziwne uczucie nie komfortu na myśl, że manipulował nim ktoś inny.

Moja nie-niezachwiana cierpliwość została „nagrodzona” gdy z otaczających mnie kropel wody przemieszanych z dziwnego rodzaju czarnymi grudkami, przypominającymi mi pył wulkaniczny, wyłonił się niczym kameleon ciemnowłosy Trey.

-Masz chorą wyobraźnię…-bąknęłam starając się odzyskać pewność siebie, którą jego obecność nieznośnie mi odbierała.-Jak ty…co tu robisz?

Zamiast udzielić mi odpowiedzi, czy jakiegokolwiek wyjaśnienia zlustrował mnie wzrokiem tych czarnych, ale wciąż ludzkich oczu. Nagle poczułam, że po stokroć bardziej wolałabym usłyszeć naganę z jego ust, niż tkwić pod jego spojrzeniem jak w pułapce. Zdawać by się mogło, że jego wzrok świdrował mnie na wylot.

Uszczypnęłam się chcąc upewnić, że nie sen, jednak podobne sztuczki chyba nie były możliwe gdy się już spało.

-Z deszczu pod rynnę –stwierdził sucho, jakbyśmy właśnie przerwali najzwyklejszą w świecie pogawędkę. Mój wyraz twarzy musiał mu dać do zrozumienia, że nie mam pojęcia o czym mówi, bo gdy tylko ponownie się odezwał przybrał swój typowy, lakoniczny ton. –Nie przypuszczałem, że spotkasz Henry’ego. Znowu spotkasz. –dodał zupełnie jakby nie było to oczywiste dla nas obojga, że to właśnie Latynos stał za moją śmiercią. Zrozumiałam, że Trey miał jakiś wgląd w to co działo się poza moim snem, skoro dowiedział się o Henrym.

-Nie przypuszczałam, że wciąż będzie cię to obchodziło. –odgryzłam się cofając o krok, dopóki nie natrafiłam stopą na niewidoczną ścianę .Byłam pewna, że w żadnym wypadku nie powinno jej tam być.

Królewna ŚmierciWhere stories live. Discover now