Rozdział Dwudziesty Pierwszy

546 48 4
                                    

{Briannah}

 

Powiedzieć, zaakceptowałam rzeczywistość, a fakt, że Trey był mi Stróżem sprawiał, że całe dotąd zgromadzone napięcie w magiczny sposób mnie opuściło, a węzeł ściskający moje trzewia choć trochę się rozluźnił, byłoby wierutnym kłamstwem.

Istnieje cienka granica pomiędzy akceptowaniem czegoś, a przyjmowaniem tego do wiadomości i polegała ona głównie na tym, że akceptując coś działaliśmy dobrowolnie, niekiedy z sympatią i zgadzaliśmy się z tego istnieniem i przyjmowaliśmy tego następstwa, a przyjmując coś do wiadomości, mogliśmy co najwyżej rozumieć, że życie nie rzadko  (czytaj- nigdy) nie pyta nas o zdanie, kiedy wprowadza w nasze historie nowe (nowe =/= dobre) elementy i jedynym co mogliśmy wtedy zrobić, żeby nie dać się kompletnie zwariować było właśnie „przyjęcie ich do wiadomości”.

Co zresztą w moim przypadku, jak można by się było spodziewać obeszło się bez chorobliwego entuzjazmu.

Właśnie „to” mój umysł uznał za poprawną i bezpieczną definicję, mojej zależności względem Treya Morgana- diabelnie przystojnego Demona, piekielnie niebezpiecznego i niepoczytalnego, niezdeklarowanego alkoholika i buntownika.

Definitywnie los śmiał mi się w twarz.

Ale nie mogłam powiedzieć, że mój stosunek był wobec tego negatywny. W żadnym wypadku. W końcu pomijając wszelkie przyczyny, okoliczności i zbędne słowa, gdyby nie on Deveon i tym razem też ja otrzymalibyśmy śmiertelny bilet w jedną stronę, dwa metry pod ziemię, bez żadnego powrotu, bez ratunku, bez drugiej szansy. Więc tak, gdzieś głęboko w sobie, najcichszym szeptem przyznawałam, że zawdzięczam mu życie.

Polegając na kruchości ludzkiej pamięci, po paru próbach i błędach w końcu wspinałam się po krętych, kamiennych schodach, z każdym stopniem przesuwając opartą na zakurzonej balustradzie dłoń.

Jak się później przekonałam, od mojej wcześniejszej wizyty nic w pomieszczeniu nie uległo zmianie, nawet pudełko z zapałkami leżało tam gdzie je upuściłam. Co prawda minęły niecałe 3 dni, ale w moim odczuciu ciągnęły się wieczność, do tego ciężko było mi przyznać, że tylko ja byłam na tyle głupia by odwiedzić tragiczną „Salę Powrotów” już pierwszego dnia.

Drzwi przymknęły się za mną z głośnym skrzypnięciem, które na parę chwil wypełniło pomieszczenie niczym dźwięk skrobanej tablicy. Na tą myśl zakuło mnie serce. Nie od dzisiaj wiadomo, że pożegnania są trudne, ale co musi czuć osoba żegnająca się z czymś na zawsze? Nie zrozumcie mnie źle, to nie za szkołą miałam tęsknić najbardziej, zaczynałam tęsknić za całym moim dotychczasowym życiem, nawet za jego najmniej znaczącymi chwilami, bo w końcu docierała do mnie świadomość, że nie ważne jak bardzo bym się starała nigdy już nie będzie takie samo.

Umarłam, ale tak naprawdę narodziłam się na nowo.

Usiłowałam pozbierać szalejące myśli i uspokoić zanadto rozbudzony umysł, a Sala Powrotów wydawała się do tego wprost idealnym miejscem. Jak się do tej pory dowiedziałam, tamtego dnia zobaczyłam Deveona w świecy, dlatego, że chciałam go zobaczyć, a nie z powodu tego surrealistycznego prawa o Łowcach i ich Ofiarach.

Królewna ŚmierciWhere stories live. Discover now