Rozdział Dwudziesty Trzeci

764 45 5
                                    

{Briannah}

Okrągły tydzień po ostatnich zdarzeniach pierwszy raz pomyślałam, że może jednak byłabym w stanie przywyknąć do tego miejsca- gdziekolwiek by ono nie było, ponieważ wciąż traktowałam istnienie Zaświatów jako coś surrealistycznego. Oczywiście wciąż nie byłam tego zupełnie pewna, zdarzały się chwile, w których zupełnie szczerze się uśmiechałam i rozmawiałam z osobami, które najwyraźniej zdążyły usłyszeć o mnie i moich dokonaniach znacznie szybciej niż ja o nich. Ale tak jak te dobre, zdarzały się też momenty, w których z utrapieniem wyczekiwałam końca tego koszmarnego snu.

Do takich momentów z pewnością zaliczałam dzisiejszy poranek i czubek ostrza, który niezbyt delikatnie przytknięto mi do krtani.

-Jesteś okropna. W ogóle się nie starasz! Od początku, pozycja! -zakomenderował gromki głos mojego brata bliźniaka. Mickey, chociaż sprawiający wrażenie pewnego siebie i opanowanego, zdawał się teraz balansować na granicy nerwowej przepaści.

Kto by pomyślał, że po tym całym wykładzie o potędze wyobraźni i o tym, że mogłam zrobić tu co tylko pragnęłam, który zafundował mi tydzień temu, dzisiaj jak i kilka poprzednich poranków spotkamy się na najprawdziwszej sali gimnastycznej, z prawdziwymi materacami, ochraniaczami, drabinkami i...prawdziwą bronią. Tak jak pierwsza z tych rzeczy przynosiła mi ulgę, tak ostatnia przyprawiała o przedwczesne młodociane siwienie.

Mickey uznał, że skoro poradziłam sobie z Meredith i jej ludzkimi pachołkami (jak to ich nazwał), to nic nie stoi na przeszkodzie by nieco wcześniej wprowadzić mnie w program szkoleniowy Cieni, zwłaszcza odkąd zrobiło się ich tak mało. Nie dbał przy tym o to, że w tym wszystkim pomógł mi Trey, a bez niego zapewne bym zginęła- tym razem naprawdę, a zatem w swoim profesjonalnym programie szkoleniowym (tak, jego także tak nazwał) zupełnie zapomniał, że jestem w tym zielona.

Dochodziła dziewiąta rano i trenowaliśmy już od czterech godzin, a jedynym co zaczęłam opanowywać było poprawne upadanie- trudno bym miała z tym problemy po tym jak rzucił mnie na matę co najmniej tysiąc razy i sprawił przy tym, że moje ciało z bladego i delikatnego stało się niezwykle dojrzałą śliwką udającą człowieka.

Uniosłam dłoń do szyi, ocierając jej wierzchem strużkę krwi spływającą z niewielkiej ranki, którą pozostawił po sobie sztylet chłopaka. Nie byłam jej świadoma dopóki kątem oka nie dostrzegłam szkarłatnej poświaty, z której ten ocierał swoje ostrze. Syknęłam, bardziej z zaskoczenia niż z bólu, chociaż rana jak na swoje rozmiary szczypała całkiem mocno. Podniosłam się z klęczek, ale darowałam sobie setne otrzepywanie z paprochów nóg, przeczuwając, że w przeciągu minuty znów pocałuję się z materacem.

-Przypomnij mi... -sapnęłam, przyjmując wymaganą pozycję wyjściową, a przedstawiała się ona tak : nogi rozstawione mniej więcej na szerokość ramion, stopy stabilnie stojące na ziemi, lewa, zgięta w łokciu ręka uniesiona na wysokość podbródka i prawa trzymająca metaforyczny sztylet. Metaforyczny, bo Mickey stwierdził, że ułatwiłabym przeciwnikowi zadanie i zrobiła nim sobie krzywdę, niż z niego pożytek. Tak prezentowała się podstawowa pozycja (słowa Mickiego, które w wolnym tłumaczeniu można by rozumieć jako „wstęp dla żółtodziobów”). -...jaki to wszystko ma sens?

Posłał mi udręczone spojrzenie i wyprowadził cios. Nie miejcie mnie za kompletne zero, czasem udało mi się zasłużyć na cień pochwały w jego oczach. Tak jak i tym razem kiedy w porę cofnęłam się zanim jelec uderzył mnie w kolano.

Królewna ŚmierciWhere stories live. Discover now