Rozdział Trzydziesty Trzeci

419 35 11
                                    

Skłamałabym mówiąc, że niczego nie zauważyłam. W prawdzie słowa Mickiego nie brzmiały zbyt podejrzanie; "nie powinniśmy rzucać się w oczy", "zrobiłeś już swoje", "nie jest sama, jest ze mną", a jednak w jakiś sposób udało im się napawać mnie niepokojem. Może nie do końca była to wina ich treści, a sposobu w jaki zostały wypowiedziane. Z tą chłodną stanowczością i wrażeniem jakby stanowiły tylko i wyłącznie folię dla wciąż nierozpakowanego i tajemniczego prezentu. Do tego jestem pewna, że nie umknęła mi ta dziwna natarczywość mojego brata.

Dlaczego tak bardzo chciał postawić na swoim i dlaczego to coś polegało na pozbyciu się Treya Morgana? Bądź co bądź stanowił on dodatkową parę oczu i rąk jeśli chodziło o zapewnienie mi bezpieczeństwa, a tym czasem Mickey wydawał się wręcz zadowolony, jeśli nie powiedzieć, że zrelaksowany, kiedy Trey nas opuścił.

Tylko ja wiedziałam, że tego nie zrobił i nie zamierzałam się tą wiedzą dzielić. 

Nawet z bratem.

Zwłaszcza z nim.

Pozwoliłam Mickiemu wprowadzić się do miasta przez kutą, mierzącą sobie co najmniej 5 metrów bramę i dość grube mury. Zastanawiałam się o co chodziło z tą całą manią wielkości. Wszystko w tym świecie zdawało się zbyt wielkie, zbyt przesadne, zupełnie jakby oczekiwano nadejścia czegoś równie ogromnego i zatrważającego.

Podobne przemyślenia przyprawiłyby mnie o gęsią skórkę, ale nie tym razem. W Drugim Mieście było zwyczajnie za gorąco, nawet na gęsią skórkę. Drobne włoski pokrywające moje ciało pozostawały ściśle do niego przylepione cienką strużką potu, a ja marzyłam tylko o chociaż pięciominutowym prysznicu. Niestety spodziewałam się że w najbliższym czasie nie zasłużę na ten przywilej. Jakby w formie jakiegoś dziwnego, abstrakcyjnego pocieszenia można było powiedzieć, że ten upał doskwierał nie tylko mi, a każdej z mijanych przez nas osób; kuternogę ocierającego czoło niemal już zupełnie przez to wilgotną szmatką, czy kupca zawieszonego w stanie pół snu, pół świadomości kulącego się za stołem, na którym w czasie dnia musiał wykładać swoje najlepsze towary, a na kórym teraz spoczywały jedynie ich szczątkowe ilości. Biedak pocił się nawet we śnie.

-Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć tu żyć? 

-Ulice tego miasta są żyłą złota dla kupców. Handel tętni tu od wschodu do wschodu słońca, caluśki dzień- odparł z, jak mi się zdawało, uznaniem. A kiedy się odezwał brzmiał najzwyczajniej jak to było możliwe. 

-Dlaczego by po prostu nie przenieść tego handlu w lepsze miejsce?

-Lepsze miejsce? -parsknął śmiechem, co było dla mnie tak niespodziewane, że aż przystanęłam by na niego spojrzeć. - Ile razy byliśmy z rodzicami na wakacjach w ciepłych krajach? Jesteś w błędzie sądząc, że to złe miejsce dla turystyki. Na pewno zdążyłaś już zauważyć, że życie nie zmienia się tak bardzo po śmierci.

-Więc chcesz mi powiedzieć, że to miejsce jest turystycznym rajem? -odparłam z nutką wątpliwości w głosie. Jeszcze raz obejrzałam się wokół siebie i nie dostrzegłam tu oznak życia, typowych dla popularnch dla turystów miast, które znałam do tej pory. W takim mieście nigdy nie powinno być pusto, nawet w środku nocy.

-Najlepiej kiedy przekonasz się o tym sama, chodź.

Ujęłam wyciągniętą do mnie dłoń i z uśmiechem przyjęłam uczucie jakie temu towarzyszyło. Zupełnie jakbyśmy znów mieli po dziesięć lat i szli przed siebie po rozgrzanych piaskach Egiptu, wyprzedzając rodziców o bezpieczne 10 metrów, w których oni ciągle mieli nas na oku, a my czuliśmy się niczym młodzi odkrywcy- wolni i niezależni. Teraz naprawdę tacy byliśmy, ale jak wiele bym dała za to, by wrócić do tamtego wieczora. 

Królewna ŚmierciWhere stories live. Discover now