Rozdział 9

144 11 2
                                    

– W domu! Nareszcie w domu! W moim kochanym Londynie, w naszej przepięknej, normalnej Anglii. Z dala od siatkarzy, kur i dziurawych dróg. Sherlock, jesteśmy w domu!

– Idę pomyśleć. Masz mi nie przeszkadzać. Żadnych głupich telefonów, bezmózgich poruczników i spraw nie związanych z Moriart'ym.

– Dobrze, Sherlock.

–...

– Sherlock?

– Tak.

– Dobrze, ze wróciłeś.

– A wychodziłem?

***

Autokar stał przed ośrodkiem już od jakiejś godziny i kierowca zaczął się denerwować. Dobra – bardziej niż denerwować. Przeklinał głośno sportowców, związek i głupi los, co chwilę spoglądając na przesuwające się nieubłaganie wskazówki zegara.

– Gdzie oni są?– wycharczał. Stojąca obok Zosia, wzruszyła ramionami i wróciła do przeglądania czegoś w komórce.

– Zaraz przyjdą – odpowiedziała spokojnie.

Jak na zawołanie drzwi otworzył się szeroko i ze środka wypadli Możdżon i Zatorski. Wypadli dość gwałtownie, bo biegli szybko. A dokładniej to Marcin w jednym bucie gonił przerażonego Zatorskiego, co wyglądało bardzo interesująco.

– Co się stało? – zapytała Zośka, kiedy biedny libero schował się za nią, trzęsąc się jak osika.

– Ten irytujący osobnik – środkowy wskazał na kolegę – postanowił zabrać mi mojego buta. Znowu! I nie chce powiedzieć, gdzie go ukrył.

Paweł wychylił się nieznacznie zza ramienia kierowniczki, ale widząc mordercze spojrzenie Marcina, schował się z powrotem.

– Ale ja naprawdę go nie zabrałem – jęknął, kuląc się w sobie.

Możdżonek wydał z siebie ryk przepełniony rządzą mordu po czym znowu zaczął gonić niewinnego Pawełka.

W pewnym momencie drzwi otworzyły się ponownie i stanął w nich Piotrek Nowakowski.

– Możdżi, zobacz co znalazłem! – krzyknął, wymachując na wszystkie strony sporym buciorem.

Marcin zastygnął w miejscu i spojrzał na drugiego środkowego. Następnie podszedł do niego, wyrwał mu z dłoni swoje obuwie, a potem odszedł, mrucząc pod nosem różnorakie nie przyjemne epitety określające kolegów z drużyny.

Na całe szczęście chwilę później zaczęli się pojawiać kolejni siatkarze i kierowca mógł odetchnąć z ulgą. Prawie, że mógł. Oczywiście jak zwykle musiało kogoś brakować. Tym razem byli to Kurek i Gacek, którzy jak widać zapomnieli zupełnie o wyjeździe.

– Pójdę po nich – westchnęła Zośka.

Idąc do pokoju chłopaków, minęła w holu Grzegorza żegnającego się czule ze swoją ukochaną Helenką. Właściciel ośrodka pozwolił siatkarzowi zatrzymać kurę pod warunkiem, że ta niczego nie zniszczy i nie nabrudzi. Hela była zwierzęciem pojętnym i dobrze wychowanym, więc nie sprawiała nikomu większych problemów, a niektórzy zawodnicy w ciągu dwóch dni zdążyli ją pokochać i uznać za maskotkę drużyny.

Gdy kobieta w końcu dotarła na piętro, otworzyła gwałtownie drzwi do pokoju Bartka...

I oficjalnie stwierdziła, że wypisuje się z tego interesu. Bartek i Piotrek siedzieli sobie jak gdyby nigdy nic na podłodze i grali w bierki. W bierki!

– No. Chyba. Was. Pogrzało – warknęła po czym chwyciła obu siatkarzy za kołnierze i wciągnęła z pokoju. Zszokowani zawodnicy nie stawiali żadnego oporu, zdążyli tylko chwycić swoje torby i potulnie pozwolili sprowadzić się na dół.

– To wszyscy? – zapytał kierowca, kiedy Bartek i Piotrek zostali wepchnięci do autokaru.

– Ta... Chyba tak – odpowiedział Zośka, opadając na siedzenia za trenerami.

– No to jedziemy!

***

Moriarty podszedł do barierki i z zadowoleniem spojrzał na rozciągające się wokół starego zamku, szkockie pola. Kto by pomyślał, że jedna z baz tajnej organizacji, próbującej zaprowadzić pokój na świecie będzie właśnie tu – na kompletnym odludziu. Jedno z siedmiu miejsc gdzie przez długi okres tworzono element ogromnej maszyny, której niestety nigdy nie skończono.

Jednak teraz mogło się to zmienić. Trzech graczy ruszyło do gry, której celem było znalezienie wszystkich części układanki. 

Odwrócił się na pięcie i odszedł, uśmiechając się pod nosem.

Na razie był remis.

***

Było po dwudziestej drugiej. Philippe siedział w niedużej kawiarence niedaleko krakowskiego rynku i czekał na swojego syna. Mimo że majowy wieczór sprzyjał wieczornym wypadom na miasto i po głównych alejkach kręciło się mnóstwo ludzi, to w małym ciemnym zaułku nie było prawie nikogo. Jedynie zaangażowana w robótki ręczne staruszka, siedziała na balkonie i podśpiewując pod nosem ludowe piosenki, robiła coś na drutach.

W pewnym momencie do stolika trenera przysiadł się młody chłopak z torbą na laptopa przewieszoną przez ramię. Miał brązowe kręcone włosy i co chwilę ze zdenerwowaniem oglądał się za siebie.

– Mamy mało czasu – powiedział Pierre, wykładając na stół oprawiony w skórę notes i kawałek grubego, metalowego sznura.

– Więc o co chodzi? – Philippe ze zdziwieniem spojrzał na syn. Nigdy nie widział by Pierre zachowywał się w taki sposób. Zwykle chłopak był wesołym, beztroskim, mającym sto pomysłów na minutę informatykiem, który często gubił wątek i zawsze czegoś zapominał.

– Parę dni temu jakoś się tak złożyło, że rozmawiałem z chłopakami od projektowania sterów. Była to luźna wymiana poglądów i temat w pewnym momencie zszedł na stateczniki pionowe i tę cholerną katastrofę. Jeden z nich upierał się, że Amerykanie na pewno coś pominęli i to nie możliwe by statecznik się oderwał, drugi twierdził, że wersja NTSB* jest całkowicie poprawna. Tak się o to pożarli, że poszli to sprawdzić w naszym symulatorze. I zgadnij co odkryli...

– Ster wytrzymał... – wyszeptał Blain. – Ale przecież obecnie macie mocniejsze mocowania...

– Do testów wykorzystaliśmy starsze, leżące w magazynie.

Philippe westchnął głęboko i odchylił się na krześle. Nie mógł uwierzyć w to co usłyszał. Przez ostatnie piętnaście lat próbował się pogodzić z śmiercią ukochanego syna, jakoś sobie z tym poradzić. Dzięki młodszemu synowi, przyjaciołom i siatkówce udało mu się w końcu w miarę wrócić do normalnego życia. 

---------------------------------------------------------------------------------

Akcja się rozkręca, tak jak moja wakacyjna wena, czyli nie jest źle. 

Do następnego rozdziału

Violin

[End] Siatkówka? To trudny przypadek.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz