Prolog: Do ostatniego tchu

4.7K 200 90
                                    

On go zabije!

Wciąż słyszał ten zrozpaczony głos, który jeszcze kilka minut wcześniej miękko żegnał go słowami zaraz się zobaczymy, Jiminnie. Bicie serca rozchodziło się nieprzyjemnym echem po głowie, wbijając w umysł setki tysięcy szpil, a temperatura krwi wzrastała z każdą kolejną chwilą, paląc od środka całe ciało. Żar strachu wydarł z umysłu praktycznie wszystko, pozostawiając tam wyłącznie jego wizerunek.

Jednak biegł. Biegł, ile tchu w płucach. Ile sił w nogach.

Tabula rasa. Dokładnie w ten sposób się czuł. Niczym wyczyszczona tablica, pozbawiona wszelkich sentencji, zapisywanych na niej przez tak wiele lat. Wszystkie słowa, czyny, te różnorakie wspomnienia, tworzone wspólnie odkąd sięgał pamięcią. Całość została starta na pył. Zdmuchnięta. Całkowicie pozbawiona istnienia.

Tamtego wieczora do stolicy wtargnęła potężna burza. Wichura miotała ich ubraniami, łopoczącymi niczym żagle, broniące się przed silnymi podmuchami. Mieszało się to ze zgiełkiem miasta, skąpanego w chłodnym mroku. Migoczące światła aut i elektronicznych banerów oblewały wszystkich przeróżnymi barwami, zlepiając ludzi w jedną masę. Huczna muzyka i śpiewy zbliżającej się parady przebiegały ulicami Seulu, zwiastując długą i głośną noc.

Głębokie oddechy, ciche przekleństwa, zaciśnięte pięści, łzy. Uderzali mocno stopami o chodnik, alarmując przechodniów o swoim nadejściu. Każdy, bez wyjątku, musiał zejść im z drogi, bo w tamtej chwili byli zdolni do wszystkiego. Wściekłość i trwoga stały się siłą, z którą nikt nie mógł się równać.

— Jin! — Gardłowy głos Parka zwrócił kilka par oczu w ich kierunku.

Obserwował plecy hyunga; poruszające się pod materiałem bluzy łopatki, rozrzucane przez wiatr włosy, wahadłowo kołyszące się w powietrzu ramiona. W tamtym momencie czuł, że tylko on mógł doprowadzić ich do celu. Zdziałać coś, zapobiec tragedii, powstrzymać go.

— Jin, zdążymy?! — zawołał jeszcze raz, pragnąc jakiejś reakcji.

— Tak! — odparł krótko Kim, nawet na moment nie zwalniając.

Tuż obok Seokjina, krok w krok biegli Namjoon i Hoseok. Zaciętość na ich twarzach sprawiała, że Jimin bał się jeszcze bardziej. Dawali mu do zrozumienia, że strach o życie przyjaciół był jak najbardziej uzasadniony.

Suga co jakiś czas trącał go ramieniem, kiedy na zakrętach dystans między nimi się zmniejszał. Nie przeszkadzało mu to. Wręcz przeciwnie; bliskość przyjaciela dawała złudne ukojenie. Yoongi trzymał przy uchu komórkę, nie przerywając połączenia. Nasłuchiwał krzyków i płaczu, kolejnych błagań i gróźb osoby, której w ogóle nie powinno tam być.

Osoby, którą wciągnęli w swoje popaprane życie, która próbowała im pomóc, która walczyła z nimi, a czasem za nich. Osoby, która chwilę wcześniej zadzwoniła do nich, krzycząc, że jeżeli zaraz się nie zjawią, to Tae zniszczy sobie życie.

— Ise! — ryknął Suga, kiedy dziewczyna po raz kolejny zawyła do telefonu. — Ise?! Ise!

Rozdrażniony i przerażony głos Yoongiego przyspieszył bicie serca Jimina jeszcze bardziej. Nie miał pojęcia, co tam się działo. Zaczął wizualizować najczarniejsze scenariusze. Wyodrębnił te sytuacje, gdy V wydawał się być nieobecny, zły, smutny. Kiedy prawie skutecznie udawało mu się kryć to wszystko pod maską nieodpowiedzialnego głupka.

Ufał mu. Całe życie mu ufał. Robił także wszystko, by on ufał jemu. Tymczasem Jimin czuł się zdradzony. Byli jak bracia, a Taehyung coś przed nim ukrywał. Sam z tym walczył, nie prosząc o pomoc. Zamiatał problemy pod dywan, tworząc coraz większe wybrzuszenie, o które finalnie sam się potknął. Odtrącał dłonie przyjaciół, pragnących zrobić wszystko, by tylko podniósł się na nogi.

◦ Usidlona ◦ [bts]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz