Zawsze się sobą brzydził.
Nie, właściwie nie zawsze. To trwało od tamtego dnia. Tamtej nocy. Felernej nocy, kiedy usłyszał dźwięk tłuczonego szkła i stłumiony łoskot w sypialni obok swojego pokoju.
— Ohyda — wyłkał, pocierając mocno dłonie. — Ohyda, ohyda... Jestem ohydny.
Strumień lodowatej wody spływał kranem już od dobrych kilku minut. W rzeczywistości ręce były czyste, ale nie w jego głowie. Tam mieniło się czerwienią. We wszystko wsiąkały drobne krople krwi; w meble, ścianę, podłogę, ubrania. W skórę, w duszę, w serce i umysł.
— Zetrzyj się — jęknął, pocierając jeszcze mocniej. — Proszę, błagam, kurwa, zetrzyj się!
Bał się, że ktoś tu przyjdzie. Że ktoś go zobaczy, przyłapie, oceni i znienawidzi. Ochrona doskonale wiedziała, że został w wytwórni jako jedyny. Było już tak późno, w każdej chwili mogli przyjść i powiedzieć, żeby szedł do domu, bo potrzebował odpoczynku, a oni musieli uzbroić w alarm cały budynek.
Zaczął wyrywać papierowe ręczniki z metalowej skrzynki, którymi gorliwie starał się wytrzeć ręce.
Nadal były brudne.
Wybiegł z łazienki, zaciskając zęby i tłumiąc szloch. Asekuracyjnie sunął dłonią po ścianie, przemierzając ciemne korytarze. Pognał na salę, w której zostawił rzeczy, potykając się o własne nogi. Było tam tak cholernie ciemno i to w jakiś sposób pozwoliło mu choć na moment zatrzymać pędzące myśli. Światło docierało do środka z korytarza, jednak była to wyłącznie blada poświata, przedzierająca się przez rolety okien, dających widok na salę z holu. Słyszał tylko swój rozszalały oddech, który echem odbijał się od luster. Dostrzegał też odbijający się zarys własnej sylwetki. Wiedział, że musiał coś ze sobą natychmiast zrobić. Zająć głowę.
— Mic Drop — szepnął — poćwiczę. Tak, muszę poćwiczyć. Nie mogę ciągle wchodzić Hoseokowi pod nogi.
Podszedł do wieży. Po omacku wyszukał kabel i podpiął go do telefonu. Ekran się rozświetlił, rażąc w przekrwione oczy. Wiedział, że powinien włączyć światła, bo inaczej prawdopodobnie szybko rozbije o coś nos, ale za bardzo bał się dostrzec swoją twarz. Odnalazł piosenkę; odpalił ją i prędko wrócił na miejsce. Czekając na odpowiedni moment, intensywnie wpatrywał się w czarną sylwetkę przed sobą.
W końcu przyszedł czas na niewytrenowaną sekwencję. Spiął mięśnie, biorąc płytki oddech. Poruszał się nieporadnie, jakby całe jego ciało było odrętwiałe. Kształt naprzeciwko, wykonywał dokładnie te same ruchy co on. Powoli przestawał pamiętać, że to wyłącznie jego własne odbicie.
Upadł. Syknął głośno, czując intensywny ból w łokciu, ale zaraz poderwał się na nogi. Podbiegł do wieży i włączył od nowa muzykę. Gdy zbliżał się refren, miał w głowie wyłącznie ruchy, które musiał wykonać. W połowie układu ponownie runął na ziemię, przeklinając głośno.
To się powtarzało. Nie miało końca, a to coś z naprzeciwka, wciąż go obserwowało. Wciąż przedrzeźniało, śmiało mu się w twarz, pluło pod nogi. Przypominało, jak słaby był.
Złapał się za głowę. Muzyka leciała na tyle głośno, by mógł krzyczeć. Wyć, rozpaczać. Oderwał od ziemi ciało po raz ostatni i natarł. Z impetem uderzył pięścią w swoje odbicie. Pęknięcia rozbiegły się na boki, tworząc na szkle sporą pajęczynę. Ale to mu nie wystarczyło; oddychał głośno, przez zaciśnięte zęby, podchodząc do konsoli.
Stracił nad sobą jakiekolwiek panowanie, kiedy obrazy z przeszłości całkowicie wypełniły jego umysł. Załkał, czując zaciskającą się krtań. Poderwał z ziemi krzesło i cisnął nim w lustra, część ich roztrzaskując na dziesiątki kawałków.
CZYTASZ
◦ Usidlona ◦ [bts]
Fanfiction❞ Jeżeli nie masz odwagi się zmienić, to zatrzymaj się tu i teraz. Fukuoka Ise, chcąc ratować resztki swojej godności i chęci do życia, postanawia uciec z rodzinnej Jokohamy. Jej droga kończy się w Seulu, gdzie z pomocą najlepszego przyjaciela - Kim...