Rozdział 7

185 25 4
                                    

Siedzę spokojnie przy stole i czekam, aż Clive się pojawi. Staram się wyglądać na wyluzowanego i udawać, że wcale się nie niecierpliwię. Sprawę z drzwiami kompletnie olałem. Skapitulowałem po użyciu ósmego środka i nieudolnych próbach zdrapania napisu, czym popadnie. Spoglądam na lampki na choince, a potem wstaję i wsuwając dłonie do kieszeni podchodzę do okna. Obserwuję wirujące na wietrze płatki śniegu. Popadam w miły, obezwładniający, uspokajający letarg. Patrzę na piękny, delikatny, spadający z nieba śnieg i nic się nie liczy. Ze stanu absolutnego spokoju wyrywa mnie pukanie do drzwi. Otwieram. Stoi przede mną perfekcyjny, uśmiechnięty Clive i podaje mi ogromny bukiet kwiatów. Nie mogę wykonać żadnego gestu. Jeszcze nigdy, jak żyję, nikt nie dał mi kwiatów. Liczyłem, że ewentualnie ktoś, kiedyś złoży je na moim grobie. Nigdy nie spodziewałem się jednak, że dostanę je za życia.

- Cześć. Wejdź. - Mówię i odsuwam się od drzwi.

- Dziękuję. Tylko, że ja nic dla ciebie nie mam. - Wskazuję ruchem głowy na bukiet i zamykam drzwi na klucz.

- Nie ma za co. I nie denerwuj się tak, nie zjem cię. Jeśli moja obecność tutaj cię krępuje, to mogę wyjść. - Oświadcza. Potrząsam głową i przyglądam mu się trochę zbyt natarczywie. Zachowuję się jak wystraszony gimnazjalista. Jak jakiś pieprzony podlotek!

- Boisz się mnie? - Śmieje się Clive i popycha mnie w stronę kuchni. Denerwuje mnie jego śmiałość i robię się jeszcze bardziej roztrzęsiony.

- Dzwoniłeś? - Pyta, kiedy wstawiam kwiaty do wazonu. Nieruchomieję i zapowietrzam się, jakby ktoś dał mi w twarz. Cholera! Dlaczego on zachowuje się, jakby był moim rodzicem? Jestem dorosły, mogę robić, co chcę.

- Dokąd miałem dzwonić? - Odwracam się do niego z przymilnym uśmiechem.

- Wiesz. - Uśmiecha się i wyciąga do mnie rękę. Odruchowo ją ujmuję, a on przyciąga mnie do siebie tak, że dzieli nas teraz zaledwie kilka centymetrów. Teraz na dodatek zaczynają mi drżeć dłonie.

- Wiesz, o kogo mi chodzi. O tego faceta... Z klubu. - Patrzy mi głęboko w oczy. Kurczę! To jest wywieranie presji i niemal wymuszanie zeznań.

- Wiesz jak to się nazywa? Szantaż emocjonalny. - Pochylam się w jego stronę.

- Tchórz. - Rzuca i szybko mnie całuje. Uznaję temat za skończony.

- Chodź. Zjemy coś i opowiesz mi o tej swojej radosnej rodzince, ze zdjęcia. - Ciągnę go za rękę, drugim ramieniem obejmując wazon z kwiatami. Stawiam go potem na komodzie i przez chwilę znów przyglądam się temu facetowi. Jest wysoki, męski, szarmancki i na dodatek inteligentny. Jest doskonały. Niemal zbyt doskonały. Znowu zaczynam drążyć, zastanawiać się, dlaczego ja... Dlaczego wybrał mnie, skoro sam jest ideałem, ma dobrą pracę, jest inteligentny, ma rodzinę... A ja jestem osieroconym, wywalonym z pracy, popadającym w ciągłą apatię frajerem.

- Co się dzieje? - Z zamyślenia wyrywa mnie jego głos. Mrugam gwałtownie i spoglądam w stronę, z której dochodzi. Clive siedzi naprzeciw mnie, na kanapie, spoglądając na mnie przez ramię.

- Nie. Zamyśliłem się. - Potrząsam głową i siadam obok niego.

- Opowiedz mi o swojej rodzinie. - Proszę, odkorkowując butelkę z winem. Wzdycha.

- Cóż... Moi rodzice są lekarzami. Oboje. Mama psychologiem, ojciec neonatologiem...

- Czekaj! Kim?

- Neonatolog. To lekarz, który zajmuje się schorzeniami i wadami wrodzonymi, oraz prawidłowym rozwojem dzieci w okresie noworodkowym. Wybacz, ciągle operuję profesjonalnymi, medycznymi terminami. Nie zdaję sobie chyba sprawy, że inni mogą ich nie rozumieć. - Uśmiecha się i sięga po sałatkę. Przyglądam mu się zafascynowany. Wykorzystuję każdą możliwą chwilę, by móc się na niego pogapić. Po prostu, bez słowa.

Beautiful Sadness Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz