Rozdział 50

104 13 2
                                    

Zastanawiam się, co robić. Przecież Jasper mnie nie zabije. Nie teraz, nie tutaj. To jest środek miasta, nie ma jeszcze nocy. A on nie ma planu. Wiem o tym. Wtedy też nie miał. Gapi się na mnie, a ja zastanawiam się, jak uciec. Clive nie miał racji. Jasper nie zmąrzał, ani nie zrezygnował. Próbuję go kopnąć, a pies głośno warczy. Oprócz tego jest kompletnie cicho. I zupełnie ciemno. Mam wolne obie ręce i moja bezsilność wydaje mi się być kompletnie bez sensu. Oddycham na tyle głęboko, na ile pozwala mu ucisk. Jasper patrzy mi w oczy, przysuwa się bliżej. Odwracam twarz. Pragnę zniknąć... Ktoś idzie. W oddali słychać głosy, śmiech. Będzie dobrze. Jasper chyba też słyszy zbliżających się ludzi. Odskakuje ode mnie, wpada w panikę. Morduje mnie wzrokiem, jakbym to ja ich tu przysłał. Wiedziałem, że tego nie przemyślał. Krzyczę, żeby go wystraszyć i zwrócić uwagę idących w tę stronę osób. I wtedy pies znowu mnie atakuje. Doskakuje do mojej lewej ręki i zatapia w niej kły. To wszystko trwa może sekundy, pewnie nawet nie. Jestem skołowany, zastanawiam się, jak odepchnąć kundla. Jeśli go uderzę, pewnie mocniej zaciśnie szczęki. Zbliża się do nas grupka młodzieży. Próbuję się wyszarpnąć, a Jasper klnie pod nosem, chwyta psa za kark i odciąga ode mnie. To wszystko wciąż do mnie nie dociera. Jakbym grał w kiepsko napisanym filmie. Ręka nie krwawi mocno, jedynie nieprzyjemnie piecze i pulsuje. Mam podarty rękaw. Oboje – Jasper i pies zwiewają, mieszając się z tłumem przechodniów. Dotykam ramienia, oddycham powoli. Też muszę stąd iść. Słyszę tylko pęd własnej krwi w skroniach, nie czuję praktycznie bólu. Nie chcę robić zamieszania, z wzywaniem karetki, więc przemykam zgarbiony obok młodzieży, palącej w tym zaułku papierosy i docieram do domu. Gubię się w czasie. Nie mam pojęcia ile to trwa. Kiedy Clive otwiera drzwi jest kompletnie przerażony.
- Co się stało?
- Jasper i jego pies.. – Wzdycham. Oddycham niespokojnie.
- Dlaczego nie zadzwoniłeś po karetkę? Może to trzeba zszyć.
- Nie straciłem dużo krwi. Nic mi nie jest. Jedynie pies mnie ugryzł. – Zrzucam z siebie podarty płaszcz. Nadaje się już tylko do wyrzucenia. Nie da się tego estetycznie zszyć. Idę do pokoju, a Clive pędzi za mną.
- Był szczepiony? Może się wdać zakażenie. – Panikuje.
- Taa... Bo jak cię ktoś atakuje z psem, to ci pokazuje jego książeczkę weterynaryjną. – Ironizuję, a Clive spogląda na mnie urażony i sadowi mnie na tej skórzanej kanapie. Powoli się uspokajam, oddycham normalnie, odzyskuję kompletnie świadomość, a wraz z nią odczuwanie bodźców. Ręka zaczyna boleć. Clive rozbiera mnie od pasa w górę. Ramię nie krwawi. Poza niewielką, rozmazaną plamą krwi, nie ma jej w ogóle. Widać jedynie, w którym miejscu pies wbił zęby w moje ciało.
- Faktycznie nie jest tak źle. – Uśmiecha się słabo Clive.
- Nie trzeba wzywać karetki? – Dopytuję.
- Jak ci się do jutra pogorszy, to trzeba będzie. Rana nie jest głęboka. Martwi mnie jedynie wizja zakażenia.
- I wtedy mi amputują rękę? – Pytam z czystej ciekawości, a Clive wywraca oczami i potrząsa z niedowierzaniem głową. Siedzi koło mnie i troskliwie, profesjonalnie opatruje ranę.
- Trzeba to zgłosić na policję, dowiedzieć się wszystkiego o tym psie i wpakować Jaspera do aresztu. – Mówi, bardziej do siebie, niż do mnie, wpatrując się w moją rękę szeroko otwartymi oczami. Czego on w niej szuka? Podnosi wzrok, spogląda mi w oczy.
- Przepraszam. – Szepcze.
- To nie twoja wina.
- Trzeba było wtedy pójść z tym do sądu. Za bardzo wierzę w ludzi. – Puszcza moją rękę i zapina suwak w torbie.
- Wszystko dobrze? Masz czucie? Nie boli?
- Wszystko gra. – Potwierdzam i dla pewności zginam kilkukrotnie rękę. Jest dobrze. Najwyżej do jutra odpadnie.
- Jutro idziemy na posterunek. – Mówi, ujmuje moją dłoń, przesuwa kciukiem po skórze. Wiem, że się obwinia. Ale przecież nic się nie stało. Jedynie się trochę przestraszyłem. Wszystko jest dobrze. I wtedy rozlega się pukanie do drzwi. Głośne, agresywne, natarczywe. Jasper? Nie, to niemożliwe. Nie jest aż tak głupi. Clive otwiera drzwi i wpada przez nie matka Ashley. Załamana, roztrzęsiona, zapłakana. Rzuca się w jego ramiona, a potem osuwa się na podłogę i klęczy na niej, z twarzą w dłoniach, przy otwartych drzwiach. Musiało się stać coś strasznego. Coś o wiele gorszego, niż wariat wyskakujący na ludzi w zaułkach. Wstaję, zamykam drzwi na klucz, obserwuję, jak Clive wlecze kobietę w stronę kanapy. Postanawiam nie przeszkadzać. Wychodzę do kuchni, proponuję jej wodę, ale w ogóle mnie nie słucha, jęcząc tylko rozpaczliwie. Clive wyciąga z niej, że przyszły wyniki i niemowlę znalezione w lesie, to faktycznie Michael. Staram się zachować spokój, żeby jej dodatkowo nie denerwować. Ja na jej miejscu bym zupełnie oszalał.

****

Policja, o dziwo, potraktowała sprawę poważnie. Może dlatego, że Jasper już wcześniej był notowany za tamto pobicie. Clive zabiera mnie do szpitala. Specjalista się upewnia, że moja kończyna nie obumrze, tworzy raport z tego wszystkiego. Obdukcja lekarska. Prawie, jak przy dotkliwym pobiciu. Wszystko zostało skierowane do sądu i trzeba czekać na termin rozprawy. Tak będzie lepiej, bezpieczniej. Ian stara się pomóc. Dotarł do kobiety, która opiekowała się Jasperem w domu dziecka. Powiedziała, że był agresywnym, nieznośnym chłopakiem. Ian poprosił, żeby zgłosiła się na świadka i opowiedziała o tym, że od zawsze był psychopatą. Może to pomoże nam wygrać sprawę. Chociaż... Przecież ona już jest wygrana. Jasper mógłby się wybronić jedynie niepoczytalnością.

****

Siedzę obok Clive'a, w jego dziecięcym pokoju i czekamy, aż jego matka przestanie gadać z matką Ashley. Clive przywiózł ją tu na siłę. Chce pomóc. To piękne. Ja bym nie umiał aż tak się troszczyć o innych. Pewnie nawet by mi się nie chciało. On ma chyba dar przekonywania.
- Jak ręka? – Pyta.
- Dobrze.
- Będziesz mógł wszystkim opowiadać, że walczyłeś z niedźwiedziem.
- Niedźwiedź ma chyba większe zęby.
- No, to z małym misiem.- Parska śmiechem. Chciałbym wrócić do domu. Matka Ashley pojawia się po kolejnych trzydziestu minutach. Zamknięta w sobie i milcząca, ale jakby spokojniejsza. Clive najpierw odwozi mnie, a potem ją. Pewnie jeszcze z nią o czymś rozmawia. Wciąż się nie mogę nadziwić, że on potrafi to wszystko ogarnąć. Na jego miejscu bym się dawno załamał. Ale to ja. Dzwonię do Iana, gadam z nim o Amy i w zasadzie o wszystkim, wliczając w to każdą, najmniejszą nawet bzdurę. Potrzebuję kontaktu z kimś innym, niż Clive. Ian dopytuje o sprawę w sądzie, ale sam wciąż nic nie wiem. Trzeba czekać. Clive wraca po godzinie, pewien, że matka Ashley jest absolutnie bezpieczna i nic sobie nie zrobi. W sumie nie wiem do końca, dlaczego on się czuje za nią odpowiedzialny.

****

Sandra i Laurence wracają z Afryki już po tygodniu. Coś nie wypaliło. W kontekście wyjazdu, bo jeśli mowa o nich, to nadal są razem. Zadziwiające. Sandy chyba jeszcze nigdy z nikim nie była tak długo. Kibicuję im z całego serca. Sandra wysiaduje teraz w naszej kuchni i chwali się zdjęciami z wyjazdu. Dopiero po dłuższej chwili dostrzega, że z moją ręką jest coś nie tak, a po wyjaśnieniu sprawy jest gotowa zabić Jaspera gołymi rękami. Clive ją uspokaja, ale ona wciąż jest dziwnie podenerwowana. Wiem, że to ją boli, bo też chciała wsadzić go do więzienia. Tylko Clive był przeciwko. I wiem, że się przez to obwinia. Nawet jak jest względnie spokojnie, to wszystko się i tak wewnętrznie pieprzy. Sandy pakuje zdjęcia, obiecuje, że jeszcze wpadnie i leci na spotkanie z facetem. W sumie nie jest tak źle. Dzieciaki w szkole oglądały ze mną film z hiszpańskimi napisami. Pewnie w ogóle ich nie czytali, ale siedzieli w milczeniu i gapili się w ekran. Chociaż tyle.

****

Dwa miesiące później:

- Pół roku to nie jest wcale taki zły wyrok. Mogli mu to bardziej złagodzić, albo zamknąć go w wariatkowie. – Komentuje Laurence, stojąc na tle wielkiego, czerwonego muru, przed którym ulokowała nas Sandra. Ian ściska Amy za rękę.

- Po co w ogóle to zdjęcie? – Mamrocze Adrien i głaszcze małą po głowie.
- Nie wiem. Chyba na pamiątkę. – Rzuca Clive, a Mark na moment chowa telefon do kieszeni. Sandra ustawia aparat na statywie i z piskiem biegnie w naszą stronę, lokując się obok Clive'a. Laurence nieśmiało obejmuje ją w pasie. Mark i Dominic stoją z boku, a Ian ustawia prosto Amy i poprawia fryzurę Adriena, zanim błyska migawka. Sandy leci zabrać aparat i trzymając statyw między kolanami pokazuje nam wszystkim zdjęcie. Ładne. Chociaż dziwnie wyglądamy tak w kupie. Jak jakiś podstarzały miejski gang. Sandra chowa telefon do torby, Ian prowadzi Amy za rękę, Laurence niesie statyw i idziemy wszyscy razem, do domu, rozstając się gdzieś w okolicach parku. Wracamy do mieszkania, siedzimy w ciszy, ciesząc się leniwym, wiosennym popołudniem. Spoglądam na obrączkę na palcu, myślę przez moment o Ashley i Davidzie. Clive wyciąga rękę, przesuwa palcami po moim karku i pyta, zupełnie poważnie:
- Ile mamy czasu?

Beautiful Sadness Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz