Rozdział 2 Tajemnicza koperta

293 20 6
                                    

     Letty Pov.

     Stoimy pochyleni nad stolikiem w salonie, wpatrując się podejrzliwie w nieskazitelnie białą kopertę, leżącą na środku. Jest tak idealnie bialutka. Bez żadnej skazy. Znaczek przyklejony w lewym, górnym rogu majestatycznie odbija światło lampy opartej o ścianę za moimi plecami. Jej powierzchnia wydaje się tak aksamitnie i nieprzyzwoicie gładka. Pachnie bzem. Zapach jest mocny, intensywny, lekko duszący. Wyczuwam go nawet trzymając twarz trzydzieści centymetrów od stolika.

- Otworzyć? - pyta Dom, wciąż nie odrywając wzroku od załącznika.

- Chyba zwariowałeś. A jak to jakaś pułapka. Jak w środku jest bomba? - odparowuje Roman, zamaszyście gestykulując rękami. Czy on zawsze musi panikować? Jego jaja chyba zanikły na zawsze od czasów skoku z samolotu. Ciągle tchórzy, a potem okazuje się, że nie było się o co tak strzelać. Ale właśnie za to go kochamy. To część jego uroku.

- Kiedyś musimy to otworzyć - zauważa Ramsey. Poprawia się na krześle i przeczesuje swoje kręcone włosy palcami. Wydaje się równie zdenerwowana.

- Pomyślmy o tym w ten sposób -  Moja egzystencja postanowiła się odezwać. - Gdyby to miała być bomba, to pierwsze primo słyszelibyśmy tykanie. Drugie primo, Tej potwierdzi, że raczej takich małych i płaskich bomb nie produkują - spoglądam na chłopak, a on kiwa znacząco głowa - a nawet jeśli, to ktoś na poczcie by się zorientował. A poza tym, ktoś, kto chciałby jakimś cudem zaaplikować tu do nas bombę, na pewno znalazłby bardzie zabawny i dyskretny sposób na jej umieszczenie.

- Letty ma racje - odzywa się Brian.

- Zgadzam się - dodaje Mia.

- Ciocia Letty zawsze ma racje! - woła Jack wybiegając na środek salonu.

Wszyscy zaczynamy się śmiać. Ach jak ja lubię dzieci. takie wdzięczne istotki... ha, ha, ha, ha! Ale mnie wzięło.

    Coś każe mi iść na piętro. A raczej nie coś, tylko mój nowy instynkt macierzyński. Nie wiem czy to jakaś super moc, ale zawsze wiem, kiedy mały Brian budzi się w swoim łóżeczku. Idę wtedy na górę i go stamtąd zabieram. Tak robię i teraz.

     Schody cicho skrzypią pod naciskiem moich stóp. Dochodzę do końca balustrady i opieram się na kulce zakańczającej drewnianą poręcz. Przez okno w sypialni, które zostawiłam uchylone, przedziera się jasny blask księżyca, a delikatne powiewy wiatru poruszają białe, lniane zasłony. Skierowałam się w lewo. Dochodząc do ostatnich drzwi, przystaję. Naciskam klamkę i po cichu na paluszkach wchodzę do pokoju. Tak jak myślałam, mały już nie śpi. Uśmiecham się. Podchodzę do łóżeczka, skąd już od wejścia machają do mnie dwie małe łapki. Brian stoi na swoim materacyku, okrytym niebieskim prześcieradłem i śmieje  się do mnie.

- Lally! - woła.

Podchodzę i biorę go na ręce, a on śmieje się jeszcze bardziej, gdy łaskocze jego brzuszek.

Cieszę się, że nauczyłam go mówić do mnie po imieniu. Gdyby mówił mamo, czułabym się z tym źle. Poza tym, jak miałabym mu to później wyjaśnić, kiedy urośnie?

     Poprawiam sobie małego na ramieniu, po czym schodzę na parter.

- Jest nasz mistrzunio! - woła Brian, od razu, kiedy nas widzi. Podchodzi i głaska małego po główce. - Ale jesteś podobny do taty.

Po błogiej chwili radości, zaczyna znowu Roman:

- Dobra otwieramy - decyduje, przejmując, a właściwie wyrywając Domowi kopertę z dłoni.

I will love you alwaysOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz