Rozdział 8 Co nam pozostało?

167 14 0
                                    

Letty Pov.

     Siedzę na krześle. Krzesło stoi na trawie.

Zielonej. Pod drzewem. Pod jarem. Też jest zielony.

     Dziwi mnie, że jeszcze rozpoznaję kolory. Bo moja dusza to teraz zupełna, czarna dziura. Czarna plama. Jak smoła.  Cała jestem skąpana w czerni. Mam na sobie czarną sukienkę, czarne baleriny i czarny żakiet. Pomijając fakt, że Roman to w ogóle ciemny człowiek, także przywdział czarny frak. Wszystko.

Czarne myśli.

Jeśli w ogóle jakieś mi pozostały.

Podobnie Dom, który wchodzi właśnie na małe podwyższenie, zamontowane kilkanaście metrów dalej. Ubrany jest w czarną marynarkę i czarną koszulę.

     Staje na mównicy. Przez chwilę zastanawia się, po czym zaczyna swoją przemowę.

- Co mam Wam powiedzieć? - mówi, ale głos mu się łamie. - Widocznie los postanowił nie oszczędzać nam cierpień. Brian był moim synem. Kochałem go nade wszystko.  Wierzę, że nigdzie nie spędziłby piękniej tych dwóch lat swojego krótkiego życia niż z naszą rodziną. Dzięki niemu wspólne chwile, zdawały się płynąć wolniej. Dbałem o niego jak najlepiej potrafiłem... - tu przerywa, a pojedyncza łza spływa po jego policzku. - ... ale... to chyba nie wystarczyło...Myślałem, że zapewnię mu pełny, prawdziwy dom i opiekę, jakiej potrzebuje. Ale to, co jest nam pisane, nadchodzi. I tego nie unikniemy - po raz kolejny Dom ucina, wznosząc twarz ku niebu i przymykając powieki. - Mam wielką nadzieję, że gdziekolwiek Brian teraz jest, patrzy na nas... i czuwa nad nami. I że odnalazł spokój... i szczęście.

     Dom schodzi z podestu chwiejnym krokiem. Nie patrzy się na nikogo. Idzie niemrawo, zastraszająco powoli. Wydaje mi się, że zaraz się przewróci.

     Ponury nastrój rozlewa się wokoło. Mam wrażenie, że wyziera wręcz spod ziemi. Lecz jakżeby inaczej mogło teraz być? Tutaj, pośród rzędów krzeseł i pogrążonych w rozpaczy twarzy, ból jest niewyobrażalny.

     Gdy mój mąż siada ponownie na swoim miejscu, powstaję ja i kieruję w stronę eskalacji. Nie spieszę się. Ostrożnie stawiam każdy krok. Palce mam splecione na brzuchu.

Nie wiem, co powiem.

Że niby takie rzeczy się zdarzają, że tak bywa? Że członkowie rodziny padają, jak muchy? Że to jest normalne!?

Nie.

To nigdy takie nie było. Czy nie dość męk i cierpienia doznała nasza rodzina? Ile to już razy ocieraliśmy się o śmierć, a ucierpieć musiało takie małe dziecko. Litry krwi i przelanych łez. Ile ja bym dała, żeby oddać Brian 'owi mój wypadek. Jego serduszko nadal biłoby równym rytmem, mógłby mieć takie dzieciństwo, o jakim marzy każdy maluch, a Elena nie zboczyłaby na ścieżkę zła. Wszyscy byliby szczęśliwi. A ja patrzyłabym na nich. Z góry.

Oczywiście nic nie może być takie proste. Ludzie powtarzają, że to pospolity stan człowieka, po stracie kogoś bliskiego. Że np. miejsca lub przedmioty będą nam o nich przypominać, że ich wspomnienie nigdy nie zaginie. Nie przeminie. Ale to nie pociesza. Nie wypełnia pustki w sercu, powstałej na wskutek tych uraz. Nie pomaga.

     Docieram do podwyższenia. Stawiam stopę na stopniu. Ustawiam się przed amboną, po czym poprawiam mikrofon, przymocowany do mównicy.

Przełykam ślinę zanim decyduję się przemówić. Drżę cała w środku.

- A co ja mam wam powiedzieć? Brian był także moim synem. I choć nie... prawdziwym...to kochałam go, jak własne dziecko. Był taki malutki i bezbronny. Niczemu nie zawinił. Nie miał wpływu na to, co dzieje się w naszym świecie... - wymawiając to zdanie, obiegam wzrokiem po twarzach przyjaciół. Tej i Roman jakoś stracili smykałkę do pojedynkowania się. Nobody 'owie nie zsunęli z nosów swoich ciemnych okularów, odkąd przekroczyli bramę cmentarza. Hobbs zamilkł. Mają ponure i pogrążone w zadumie miny. Ramsey rozmazał się makijaż i teraz na jej policzkach widnieją ciemne, rozwodnione smugi. Ociera je zmiętą chusteczką, wyciągniętą przed chwilą z czarnej torebki.

I will love you alwaysOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz