5

41 7 7
                                    

Sofie

Niedziela była zdecydowanie moim ulubionym dniem tygodnia. Tylko w tym dniu mogłam pospać do woli bez obaw, że wywalą mnie z pracy. Nie była jednak również dniem całkiem wolnym, bo i ja sama nie znałam pojęcia "czas wolny". Kiedy więc budziłam się w niedzielę o dziesiątej zamiast siadać z kawą przed telewizorem zaczynałam robić rzeczy na studia. A to jakiś esej, a to coś powtórzyć. Taki wygląd miała moja niedziela, czyli nie różniła się prawie niczym od zwykłego dnia roboczego. No może oprócz wyjścia do kościoła, które zwykle następowało około godziny dwunastej i tego, że nie musiałam iść do pracy. Tym razem jednak moja wizja "niedzieli idealnej" została zachwiana, a na dodatek nastąpiło to wyłącznie z mojej winy. Wszystko przez to, że pozwoliłam sobie w sobotę na oglądanie do późna filmu. Nie do końca chciałam to zrobić, ale po prostu kocham ten film, więc nie byłam w stanie go zostawić, kiedy już natknęłam się na niego w telewizji. Mimo że obudziłam się nie z powodu budzika, a z własnej woli, byłam wykończona. Nie miałam siły, ani ochoty nawet ruszyć ręką, żeby sprawdzić godzinę, ale wiedziałam, że niestety nie mogę pozwolić sobie na leniuchowanie cały dzień. Gdy spojrzałam na wyświetlacz w telefonie doznałam niezłego szoku. Zegar na ekranie blokady wskazywał godzinę dwunastą trzydzieści, co oznaczało, że nie tylko przespałam budzik i zmarnowałam pół dnia, ale również to, że spóźniłam się do kościoła. Zaklęłam na głos i zdecydowanie za szybko jak na mnie wyszłam z łóżka. Idąc do kuchni spojrzałam na kalendarz i uświadomiłam sobie, że ta zmarnowana niedziela nie jest aż tak bardzo zmarnowana. W końcu była Niedziela Wielkanocna, co znaczyło, że większość obowiązków, jeśli nie wszystkie zrobiłam w czasie wolnego czwartku i piątku. Odetchnęłam z ulgą i chwyciłam kupioną w środę gazetę, której nie zdążyłam nawet przejrzeć. Czytałam artykuł o problemie, jaki w mieście sprawiają gołębie, kiedy czasomierz oznajmił, że jajko wrzucone przeze mnie do garnka powinno być już gotowe. Nie spieszyłam się z jedzeniem śniadania, na co rzadko mogę sobie pozwolić i cieszyłam się chwilą. Po blisko piętnastu minutach zaczęłam szukać kościoła z mszą na czternastą. Co prawda nie udała mi się ta sztuka, ale znalazłam mszę na godzinę czternastą trzydzieści, co było mi jeszcze bardziej na rękę. Powoli ubrałam wzorzastą sukienkę i ciepłe, ale cienkie rajstopy. Do kompletu dorzuciłam delikatny makijaż i spięłam swoje włosy w eleganckiego, ale jednocześnie luźnego, koka. Wyszłam z mieszkania około czterdzieści minut przed mszą, więc nie miałam się co obawiać o spóźnienie. Kiedy jednak zeszłam po schodach w białych szpilkach zostało mi już niewiele zapasu. Niby sto siedemdziesiąt trzy centymetry u kobiety pozwala nie nosić szpilek, ale zawsze lubiłam te buty, więc ubieram je na wyjątkowe okazje i do kościoła. Usiadłam w fotelu niewielkiego, czarnego audi i ze smutnym uśmiechem pogładziłam kierownicę. Licząc, że nie będzie korków na tyle dużych, żebym się spóźniła, wyjechałam z parkingu. Dotarłam kilka minut przed czasem, więc byłam z siebie niezwykle dumna. Zamknęłam samochód i weszłam do kościoła, gdzie, jak z resztą zwykle, nie było już wolnych miejsc. Pogodzona z tym faktem stanęłam przy filarze, żeby w razie czego móc się o niego oprzeć i czekałam na rozpoczęcie mszy.

Anders

Odpoczynek od dużego wysiłku fizycznego był mi naprawdę potrzebny. Będąc porwanym w rytm treningów tego nie zauważałem, ale już po pierwszym dniu nic nie robienia poczułem się dużo lepiej niż w poniedziałek. W końcu miałem czas, żeby wyciągnąć z szafki mój szkicownik i sobie porysować. Uwielbiałem uwieczniać na papierze wszystko, ale w szczególności upodobałem sobie krajobrazy. Byłem w drugiej klasie podstawówki, kiedy moja nauczycielka zauważyła, że umiem ładnie rysować. Zapisała mnie na kółko plastyczne i jakoś to się potoczyło. Przez pewien czas nawet wiązałem z tym przyszłość, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że dużo bardziej kocham skoki. W środę wybrałem się z moim szkicownikiem na spacer, więc po powrocie był on bogatszy o kilka cudownych widoczków. W czwartek było podobnie, za to w piątek trochę zmieniłem scenerię i siedząc na skwerku rysowałem ludzi. W sobotę zadzwoniła do mnie mama i zapytała, czy przyjadę do nich na święta. Nie miałem serca odmówić, więc obiecałem, że pojawię się w niedzielę późnym wieczorem. Z tego też powodu tego dnia nie poszedłem rysować, a zamiast tego sklejałem różne prezenty dla rodziny. Einarowi i reszcie rodzeństwa zrobiłem zajączka, bo uwielbiali te zwierzaki i choć później przerzucili się na koty, dalej mają do nich sentyment. Mamie złożyłem niewielki, papierowy koszyczek, do którego dorzuciłem kilka pisanek "dla taty". Dziadkom postanowiłem dać po kurczaczku, który miał symbolizować nadzieję, że zostaną z nami jak najdłużej. Spędziłem w ten sposób cały dzień, więc wieczorem nie dość, że nie miałem siły się spakować, to jeszcze nie wiedziałem nawet, jak się nazywam. Dlatego też zawartość walizki znalazła się na swoim miejscu dopiero około dwunastej następnego dnia. Po spakowaniu się chwilę odetchnąłem i zacząłem zbierać się do kościoła. Ponieważ była to wyjątkowa niedziela ubrałem elegancką koszulę i spodnie, a nawet nałożyłem coś w stylu marynarki. Uśmiechnąłem się na myśl, że żaden znajomy by mnie w tym nie poznał.  Nie miałem do budynku daleko, może dziesięć minut drogi na piechotę, ale i tak postanowiłem podjechać samochodem. Postronnemu obserwatorowi może się to wydawać oznaką lenistwa, ale po prostu włożyłem już do bagażnika walizkę, żeby zaraz po mszy pojechać do domu. Byłem sporo przed czasem, dlatego usiadłem na swoim ulubionym miejscu, które znajdowało się centralnie pod zegarem. Dzięki temu elminowałem większość czynników, które mogłyby rozpraszać moją uwagę i z niecierpliwością wyczekiwałem nie tyle początku, co końca eucharystii.
________________
Szczerze mówiąc, kiedy próbowałam wymyślić to opowiadanie, to aż zaśmiałam się z pomysłu spotkania w kościele. Cóż, trzeba w życiu próbować wszystkiego 😂

Szałas Z Dębowych GałązekOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz