eightth fag; in Califournia with my toes in the sand

4K 511 287
                                    

  Wszyscy zdążyli się od niego odpieprzyć, tylko nie słońce. Powinien założyć żaluzje. Albo nie - przecież niedługo już go tu nie będzie. Jak na zawołanie do pokoju wpada Jesse (bez pukania). On i Willy w jednym pokoju (zważywszy na domniemaną orientację Jesse) to zdecydowanie beznadziejny pomysł. 

 - Zamierzasz w ogóle iść do szkoły? 

  Nawet na niego nie patrzy.

 - Mogę nie iść. Jeśli na przykład chcesz, żebym został, to mogę nie iść. 

  Wzdycha i przyciąga krzesło do łóżka Willy'ego. Pochyla się i opiera łokcie na kolanach. A Willy się uśmiecha. 

 - To nawet gorące. 

  A Jesse jest dziś wyjątkowo poważny.

 - Elisabeth się o ciebie martwi. Na Boga, Willy. Nie wychodzisz z domu albo na odwrót szlajasz się ciągle po mieście. Nie możesz znaleźć sobie jakiejś dziewczyny? 

 - Albo chłopaka. 

 - Albo chłopaka. 

  I tak nagle, zupełnie na zawołanie, telefon Willy'ego zaczyna dzwonić. Wyjmuje go spod poduszki. Odbiera.

 - Tak, kochanie? 

  Mina Jesse jest bezcenna. 

  (Colsona zresztą też)


  Nie to, żeby kiedykolwiek się gdziekolwiek spieszył, ale dzisiejszy poranek był po prostu zbyt nerwowy, zatruty krzywymi uśmiechami i ukrytymi urazami. Gdy wchodzi do szkoły, ma jeszcze wilgotne włosy. Nawet Lindsay Hopkins na niego spogląda. Przecież dziewczyny na to lecą. Dziewczyny są naprawdę przewidywalne.

 - Siema, stary - Colson przybija mu piątkę gdzieś przy szafkach. On zwykle jest wesoły (dzięki odpowiednim substancjom), ale dzisiaj szczerzy się jak głupi.

 - I jak tam z Lindsay?

  Z uśmiechem spuszcza wzrok. O Boże, Colson jest ZAWSTYDZONY. A Lindsay raczej nie wie, co to wstyd.

 - Zajebiście, Willy - patrzy na niego i to jego niewinne zauroczenie jest naprawdę urocze (mimo że Lindsay nie jest niewinna ani urocza). - Dzięki. Bez ciebie by nie pykło.

  A może powinien się nie zgodzić? Powinien powiedzieć Colsonowi, że Lindsay jest gówno warta. Że tylko się zawiedzie. Że jest gorsza niż Johnnie Kaminsky (albo są siebie warci).

 - Heather przyszła koło trzeciej i nas wywaliła. Ale i tak się już zbieraliśmy. A ty gdzie byłeś?

  W tym momencie mija go Ashley Timberlay. Patrzy na niego, uśmiecha się. Nawija na palec kosmyki długich włosów, a potem odwraca wzrok. A Willy? Willy nie może przestać się uśmiechać. Może nie jest już ani ciotą, ani egoistą. Może to dlatego, że Heather zakryła siniaki na jego twarzy (ale niektórych siniaków nie da się zakryć). 

  - W jakimś pubie, Col. Bawiłem się świetnie. 

  Jego ostatnią lekcją jest dodatkowa fotografia. Ani chór, ani teatr nie brzmi zbyt dobrze, więc to chyba najlepsza z opcji (może dlatego, że Ashley Timberlay też wybrała właśnie to). Wyjątkowo siada gdzieś z tyłu. Ashley T. chyba nikogo tu nie zna, ale to wspaniała okazja, żeby ją poderwać. Willy wyjątkowo odpuszcza sobie zwracanie na siebie uwagi. Rysuje pokraczną Ash w zeszycie, gdy młody facet w okularach tłumaczy im zasady projektu. 

  Reguły są proste - to ma być portret. Portret, który ukazałby coś więcej niż twarz (albo coś więcej niż włosy, tak w przypadku Willy'ego). Nie to, żeby znał się w ogóle na robieniu zdjęć, ale Ashley Timberlay mógłby zrobić cały album. Szkoda, że nie zapisał się na muzykę. Mógłby zagrać jej naprawdę wiele piosenek. 

FAGSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz