Schemat kolejnych dni niewiele się zmieniał.
Alex codziennie po pracy przychodził do Johna i spędzał z nim czas, dopóki pielęgniarka nie wywalała go za drzwi. W weekendy siedzieli razem o wiele dłużej, bo Alex zaczął wykorzystywać przywileje dni wolnych. Czasami zostawał na noc, żeby pilnować snów Johna, ale to zdarzało się coraz rzadziej, bo chłopak irytował się i mówił, że nie jest dzieckiem i nie potrzebuje "bezdusznego rasisty sterczącego obok mojego łóżka".
Często spotkania Alexa z Johnem koligowały z innymi odwiedzającymi, ale to mu (czy raczej im) nie przeszkadzało, póki byli to Angelica, Eliza, Lafayette czy Hercules. Sprawy komplikowały się, kiedy na scenę wkraczał Henry Laurens.
Określenie pierwszej takiej sytuacji (czyli kiedy Alex i Laurens spotkali się u Johna drugi raz) mianem "niekomfortowej" było dosyć łagodne.
Tego dnia Alex wreszcie przyniósł Johnowi zestaw do malowania. Parę minut po tym, jak wręczył go przyjacielowi, zrozumiał, że właśnie popełnił jeden z największych błędów swojego życia (jak się okazało, większy nawet od tego, kiedy poprosił Herculesa o pomoc w pewnej delikatnej sprawie). A chodziło o to, że trzy dni wcześniej John stwierdził, że w sumie chętnie pograłby w szachy, a Alex odmówił rozgrywki z nim. Kiedy John zapytał, dlaczego, Alex odparł, że gra zbyt dobrze i zniszczyłby go w kilka ruchów, a nie chce, żeby miał zły humor. John powiedział, że Alex po prostu się boi, na co on zaprotestował. Trochę się posprzeczali, a w końcu, po elokwentnie przeprowadzonej dyskusji (John kilkakrotnie zdążył rzucić mu w twarz poduszką, Alex nie pozostał mu dłużny, a koniec końców ich krzyki ściągnęły pielęgniarkę, która kazała im się uspokoić), poszli na ugodę. Zdecydowali, że rozegrają "mecz". Jeśli przegra John, za swoją "wrodzoną upierdliwość" wyprostuje włosy prostownicą i będzie udawał Elizę na terapii, a jeśli Alex, to za "odrażającą arogancję" da sobie przemalować twarz tak, jak Johna poprowadzi jego wizja artystyczna. Mrużąc oczy, uścisnęli sobie ręce, na znak zatwierdzenia umowy.
I Alex przegrał.
I tu właśnie zaczyna się rola Henry'ego Laurensa.
W tej całej sprawie z szachami nie byłoby tak źle, gdyby ojciec Johna nie postanowił odwiedzić swojego syna w środku dnia i nie wszedłby do sali pięć minut po tym, jak twarz Alexa zamieniła się w siedzibę wielkiego, malowniczego, różowego motyla.
Chwila, w której trójka w milczeniu mierzyła się spojrzeniami, była nieporównywalnie gorsza od tej, kiedy Henry Laurens spotkał Alexa pierwszy raz, siedzącego przed leżącym w łóżku, nieprzytomnym Johnem.
Na szczęście, John z zimną krwią uratował sytuację.
- O, przyszedłeś w samą porę, tato - powiedział, dźgając Alexa pędzelkiem w czoło. - To Andorjás Lelketlen. Eliza przysłała go na nauczanie o malowaniu twarzy. Mówiąc szczerze, nie wiem po co, facet to totalne beztalencie... - urwał, widząc spojrzenie swojego ojca. - No co? I tak nic nie rozumie.
- Ondar... - zaczął Henry Laurens.
- Andorjás - przerwał mu John.
- Jakiej on jest narodowości?
- Yyy... To oczywiście Węg... - John urwał i spojrzał na Alexa, który bezgłośnie zaczął poruszać ustami, przekazując, co ma powiedzieć. - Wietnamczy... nie? Wenezuel... Przepraszam, to faktycznie Węgier.
- Ach. Może w takim razie coś powiedzieć w tym języku? Dla mnie jest kompletnie niezrozumiały.
- Dla mnie też - odparł John. - Więc zapytanie go, czy może pogadać po węgiersku, nie wyjdzie. Jak wspominałem, Andorjás nie rozumie angielskiego. A ja nie rozumiem węgierskiego, więc porozumiewamy się rysunkami. Na przykład - John wziął kartkę z szafki i namalował coś na niej szybko - to znaczy "idź już sobie, na dzisiaj koniec".
CZYTASZ
Ogień, który koi i pali [Hamilton]
FanfictionDobra, ambitna praca agenta FBI i samotne życie w niewielkim mieszkaniu to wszystko, czego potrzebuje Alexander Hamilton. Dąży do osiągnięcia swoich celów w pracy, a każdego dnia, który w niej spędza, czekają na niego nowe wyzwania. Wreszcie może...