24.

2.2K 270 725
                                    

Stał nieruchomo, chłonąc wzrokiem to, co właśnie mu się ukazało.

Jasne.

Aaron znowu pomylił gabinety, ale John za to nie, więc mógł spotkać się z Washingtonem i Jeffersonem i Bóg jeden wie, ile już z nimi tu siedzi. Siedzenie z nimi oznaczało rozmowę, a rozmowa oznaczała kłopoty, a skoro Jefferson ma taką minę, musieli (lub musiał) zadać chłopakowi parę pytań, na które Bóg jeden wie, jak kochany John odpowiedział, a skoro jego kochany John prawdopodobnie odpowiedział z rozbrajającą szczerością, bo w końcu nie wiedział, że Alex dostał zakaz na stalkowanie rodziny Laurensów („bo przyrzekam, Alexander, załatwię ci policyjny zakaz zbliżania się do tej rodziny"), co ostatecznie oznaczało, że Alex ma przerąbane.

Oczywiście, istniała jeszcze możliwość, że John jeszcze z nimi nie rozmawiał albo nie powiedział czegoś, co mogłoby go udupić, a ta mina Jeffersona mogła pojawić się dlatego, że afro-dziwak dopiero planował widowiskowo pogrążyć go przed oczami Washingtona. W końcu tak jest zabawniej.

Bądź co bądź, nieważne, co się wydarzyło wcześniej, najważniejsze w tej chwili byłorozegranie tego spokojnie i rozważnie.

Alex zrobił krok do przodu.

- Co ty tu robisz, Jefferson? - warknął wrogo na stojącego przed nim mężczyznę.

Jefferson leniwie omiótł go wzrokiem.

- Przybyłem, jak tylko usłyszałem, że sprawa zabójstwa okazała się głębsza niż sądziliśmy - odparł, denerwująco przeciągając sylaby. - To chyba dobry krok. Za długo byłem za daleko i mam wrażenie - tu spojrzał na Johna, wciąż twardo obróconego do Alexa plecami, a na jego twarzy pojawił się niemal niedostrzegalny uśmieszek - że ominęło mnie wiele istotnych rzeczy.

- Bardzo wygodnie - powiedział zgryźliwie Alex. - Wyjechać na wakacje i wrócić, gdy puzzle zostaną dopasowane.

Jefferson lekko zmarszczył brwi.

- Wcale nie byłem na wakacjach.

- Nie, wcal...

- Zamierzasz ignorować mnie w nieskończoność? - odezwał się w końcu Washington, głosem, który nie wzbudzał w Alexie zbyt pozytywnych emocji.

Przeniósł wzrok na mężczyznę. Mimo obranego przez niego podejrzanego tonu, jego twarz całkowicie pozbawiona była gniewu, choć Alexowi nie umknęła widniejąca na niej lekka konsternacja.

- Nie, szefie. - Wypuścił powietrze przez nos. - Rozproszyłem się.

- Widzę - rzekł Washington, już nieco serdeczniejszym tonem. - Świetnie, mamy trochę do omówienia. - Jego szef spojrzał na Johna.

Nienienie...

- Jak minęły wakacje? - zapytał z desperacją Alex. Jefferson wzniósł oczy ku sufitowi.

- Świetnie - odparł Washington. Kiwnął głową w stronę krzesła stojącego obok fotela Johna. - Siadaj.

Alex rzucił Jeffersonowi kolejne wrogie spojrzenie. Gdy zobaczył jego luźną, pozbawioną negatywnych emocji, pewną sylwetkę, poczuł mrowiący przypływ determinacji. O nie, nie da się tak łatwo udupić. Ani Johna, który (na szczęście) nadal siedział cicho.

Wzruszył ramionami i zrobił kilka kroków do przodu. Zatrzymał się przed biurkiem, ale nie usiadł - stanął tuż za plecami Johna, kładąc rękę na jego ramieniu, żeby dać mu znać, że jest tuż obok niego.

Pod swoją dłonią czuł, jak bardzo sztywno siedzi jego przyjaciel. Zerknął na niego kątem oka i zadecydował, że spojrzenie, jakie John wbijał w Washingtona (twarde, wyzywające), nie należy do tych, które mu się podobają.

Ogień, który koi i pali [Hamilton]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz