30.

1.7K 259 932
                                    

Alex siedział na ławce niedaleko szpitalnych sal drugą godzinę, nie bardzo wiedząc, o czym myśleć.

Było tak cicho i biało, że miał wrażenie, że nie żyje. Tylko tykanie zegara informowało go o tym, że jego serce wciąż bije, a czas płynie dalej.

Surowe wnętrze szpitala pogrążone było w promieniach wciąż zachodzącego słońca. To niesamowite, że pora dnia tak bardzo potrafi odmienić nawet najbardziej zniechęcające miejsce na, można powiedzieć, coś pięknego.

Ale co mu po pięknie, skoro teraz boi się tak bardzo, że wręcz nie może oddychać?

Co mu po swoim życiu, jeżeli życie najważniejszej osoby na świecie jest zagrożone?

Co mu po udanej misji, skoro spełniona została tak wielkim kosztem?

Potrząsnął głową, jakby odpowiadał komuś na jakieś pytanie. Nie, John jest tylko ranny. Jeszcze się zobaczą. Wszystko będzie dobrze, w końcu czego nie potrafią zrobić lekarze? Mogą zmienić przeznaczenie, jeśli da im się szanse, a oni swoją otrzymali... i walczyli.

Przez ten ruch, niebieski kocyk, który dostał od medyków, zsunął mu się z ramion, ale on nie wykonał żadnego gestu, żeby go zatrzymać.

Strach o Johna zakrył nawet troskę o swoją drużynę.

Cholera, przecież widział tylko Jeffersona, całego i zdrowego. To on przecież skuł Henry'ego i pomógł Alexowi podnieść się z ziemi i wyjść z budynku, chociaż Alex wcale nie był ranny, tylko w lekkim szoku.

Ale nie powiedział mu wtedy, co z resztą, właściwie nic nie zdążył powiedzieć.

Alex nerwowo przetarł twarz dłońmi.

Wszystko będzie dobrze, tak powiedział Johnowi. Nie może być gorzej. Już nigdy nie będzie gorzej.

Wygrali.

Usłyszał kliknięcie uchylających się drzwi, poderwał więc głowę i spojrzał w stronę, z której dochodził dźwięk.

Parę sekund później zza rogu wyłoniła się wysoka postać Lafayette'a, zmierzająca w jego stronę.

Alex dźwignął się za nogi, nie odrywając od niego wzroku. Poczuł obezwładniającą ulgę, a część napięcia, z którego istnienia nie do końca zdawał sobie sprawę, uleciała z jego ciała.

Francuz paroma krokami pokonał dzielącą ich odległość. Oprócz tego, że na jego czole widniał szeroki opatrunek, chyba nic mu nie było. 

Bogu dzięki.

– Laf – szepnął Alex, nie wiedząc, co powiedzieć. To wszystko jego wina. – Przepraszam.

– Nic mi nie jest – powiedział miękko Lafayette, równie cicho, co on. – Zrobiłeś, co musiałeś. Gdyby nie to, Henry pewnie zabiłby... – Lafayette urwał i wziął głęboki oddech. W jego oczach pojawiło się coś innego.

– Czy Johnowi nic nie jest? – zapytał Alex. – Wiesz coś, prawda? Dlatego tu przyszedłeś?

– Usiądź.

– Nie, nie chcę. – Alex wbił wzrok Lafayette'a, szukając odpowiedzi w jego twarzy.

Jego przyjaciel chwycił go za ramiona i spojrzał mu w oczy.

– Alex – powiedział załamującym się głosem. 

Alex pokiwał głową.

– John nie żyje.

Poczuł się tak, jakby dostał w twarz.

– Nie – wyszeptał, kręcąc głową.

To nie może być prawda.

Ogień, który koi i pali [Hamilton]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz