Prolog

501 18 3
                                    

Od autorki: Konie to tylko wątek poboczny służący do przedstawienia świata w jakim się znajdujemy i proszę, nie zniechęcajcie się pierwszym, końskim rozdziałem, bo dalej robi się znacznie ciekawiej. Miłego czytania! :D 

   Budzę się. Do świadomości zaczynają docierać dźwięki, światło i dotyk szorstkiego materiału kanapy. Otwieram oczy i patrzę w sufit pokryty śnieżnobiałą farbą. Patrzę na zegar. Zamknięcie oczu „na pięć minut" przeobraziło się w trzygodzinną drzemkę. Z trudem podnoszę do pionu otępiałe, zesztywniałe ciało. Przeciągam się i z przyjemnością słucham strzelających w plecach kości. Mój umysł spowija mgła, więc na lekko chwiejnych nogach idę do kuchni, by nakazać ekspresowi zrobić moje ulubione, karmelowe latte. Chyba śniło mi się coś głupiego, ale mam przykrą przypadłość zapominania snów.

    Siadam przy kuchennym stole z kubkiem parującej, aromatycznej kawy i z apatią patrzę w okno. W domu jest cicho. Gdzieś z innego pomieszczenia słychać jedynie ciche miauczenie mojego kota. Za mną kolejny, programowy dzień. Pobudka, śniadanie, karmienie konia, szybki prysznic, kilka minut w szkolnym autobusie, siedem lekcji, godzina z przyjaciółmi i parę seksistowskich żartów później, obiad i szklanka kompotu. I tak dzień przy dniu. Wpadam w rutynę. Jestem zmęczona, więc przesypiam część popołudnia. W ogóle dużo śpię, mimo, iż wiem, że mogłabym spożytkować ten czas sto razy lepiej. Jest tyle opcji, a tak mało chęci. Jakby zawieszona w czasie i przestrzeni, niemogąca odnaleźć prawdziwej siebie. 

    W moim kubku już widać dno, a ja czuję, że coś w głowie się przejaśnia. Piję za dużo kawy. Nie powinnam, ale zbytnio przyzwyczaiłam do tego organizm. Kofeina praktycznie już na mnie nie działa. Znacznie lepszy jest zimny prysznic, którego nie cierpię, bo zwykłam oblewać się wrzątkiem przynajmniej pół godziny dziennie.  Z niemego letargu wyrwał mnie odgłos otwieranych drzwi wejściowych.

-Hej kochanie! – odgłos butów na płytkach i huk, zdecydowanie za ciężkiej, torebki rzucanej na komodę wtóruję radosnemu powitaniu.

-Hej mamo – ucałowałam ją w czoło. Mam jednak z trzynaście centymetrów wzrostu więcej. Wiem, że mi tego zazdrości i dziwi ją, jak wyrosłam tak bardzo, przy jej wzroście. 

    Nasz dom stoi w małej miejscowości, kilka kilometrów od morza. A dokładniej pod turystycznym miasteczkiem Rewal. Życie poza sezonem biegnie tu w spokojnym rytmie. Jest jak stary, bluesowy utwór. Większość budynków to pensjonaty, a liczba stałych mieszkańców nie zwala z nóg. Więc w gruncie rzeczy jest tu dość nudno, a poszczególne dni niewiele się od siebie różnią. Za to latem wszystko nabiera życia. Uwielbiam wtedy usiąść w jednej z Rewalskich kawiarni i obserwować ludzi, oraz historie, które ze sobą przywieźli. Wmieszać się w tłum turystów. Patrzę na typowych Polaków, z brzuchami wylewającymi się zza ciasnych kąpielówek, taksuje wzrokiem grupy podobnie wyglądających młodych mieszczuchów, którzy przyjechali na kolonie. Oni są nudni i okropnie hałaśliwi, tak, że zagłuszają szum morza, ale razem ze sobą przywożą różne osobliwości. Dajmy na przykład ulicznych artystów, którzy zabawiają tłum, tańczą, grają, a czasem stoją, niczym nieruchome, monumentalne posągi.

***

-Jak poszedł ci konkurs z historii? – ah tak, faktycznie coś pisaliśmy.

-Dobrze, raczej – wzruszyłam obojętnie ramionami.

-To super. A teraz idź nakarm Venturę, bo pewnie strasznie się za tobą stęskniła – mrugnęła do mnie i usiadła do jedzenia, a ja bez słowa założyłam sztyblety i powoli ruszyłam w stronę niskiego budynku stajni, o czerwonej, rażącej w oczy elewacji. Niedawno wymieniane, czarne dachówki lśnią w promieniach pierwszego, wiosennego słońca. Na podjeździe leży jeszcze odrobina śniegu spod którego wychyla się kilka białych przebiśniegów. Wielki dąb rosnący przy ścianie stajni zaczyna wypuszczać pąki. Ostatni dzień lutego.  Świat budzi się do życia po długiej zimie.

    W drzwiach wita mnie radosne rżenie klaczy. Mój promyk słońca w tym monotonnym świecie.

-Hej grubasie - przez to zimowe futro wygląda jak maskotka. Przytuliłam jej ciepłe ciało, a ona zaczęła szukać pyskiem po kieszeniach jakiegoś przysmaku.

-Najpierw obiad, a potem coś dostaniesz malutka.

    Gdy ona łapczywie chrupała swój owies i wiązkę siana, ja w tym czasie czesałam jej sierść i czyściłam kopyta. Założyłam ogłowie na drobny łeb i przy pomocy skrzynki na szczotki wdrapałam się na goły grzbiet.

-To co, plaża? – Ventura zarżała dźwięcznie, jakby na znak aprobaty pomysłu. Lubię jeździć bez siodła. Czuję wtedy dokładnie jak pracują końskie mięśnie. Podjechałam żywym krokiem do kuchennego okna i zapukałam w szybę. Pokazałam na migi, że jadę w teren, a mama tylko przytaknęła i pokazała na zegarek.

   Parę metrów za domem wierzgnęła lekko. Kocha teren. Wyjechałyśmy na drogę i skierowałam ją na tory kolejki parowej. Kolejka nie jeździ poza sezonem, a my możemy bezpiecznie udać się do Rewala. Kopyta stukały rytmicznie w deski. Kucynka od czasu do czasu skubała uschnięte źdźbła traw, które cudem znalazły miejsce do życia pomiędzy białymi kamieniami, na których leżały szyny. Mijałyśmy wielkie ośrodki wypoczynkowe i małe, drewniane domki. Z torów wkroczyłyśmy na chodnik. Zwykle przy pensjonacie Gąsierowskim skręcałyśmy na łąki, z których można było dojechać na klif, lub do lasów. Teraz jednak skierowałam klacz ku miastu. Zachęciłam ją do kłusa i po chwili przemierzałyśmy już centrum. Dobrze, że jest podkuta. 

    Nawet nie wiem, czy nam wolno, ale na razie nikt nie zwrócił nam uwagi. Zwolniłam przy Placu Wieloryba. Minęłyśmy stalowe rzeźby, wykonałyśmy slalom pomiędzy rzędem ławek. Kopyta zastukały na ciemnych panelach, z których wykonana była promenada. Zobaczywszy morze, nastawiła uszy i zaczęła grzebać przednim kopytem.

-Daj mi sekundę, zaraz – odetchnęłam głęboko chłodnym, morskim powietrzem i skupiłam się na wietrze smagającym mnie po twarzy.

Nawet nie zwróciłam uwagi, kiedy koń stał na krawędzi schodów.

-Nazad! Głupiaś, czy ino udajesz? – pociągnęłam za wodze tak, by zrobiła parę kroków wstecz. Nawet jak na nią, łażenie po schodach to przesada.

    Ruszyłam kłusem wzdłuż szklanego płotu oddzielającego miasto od wydm. Jakieś sto metrów dalej był niewielki, rybacki port z łagodnym zejściem na piasek. Rzuciłam miły uśmiech jakiejś starszej pani, ale ta obdarzyła mnie spojrzeniem tak morderczym, jakbym na deptak wjechała przynajmniej czołgiem, ale nie ważne. Każde pokolenie rządzi się swoimi prawami. 

    Przy zejściu zwolniłam do stępa, ale Kasztanka nie miała zamiaru czekać. Podrygiwała w napięciu, przez całą tę niewyobrażalnie długą drogę po zniszczonym betonie, liczącą aż kilkanaście metrów.

    Gdy kopyta zaczynają zanurzać się w piasku przesuwam się bliżej szyi, oplatam nieco mocniej nogami jej brzuch i zanurzam palce w pięknej, długiej, jasnobrązowej grzywie. Potem wystarczy już tylko dać wodzom poluźnić się nieco pomiędzy palcami.

    Uniosła wysoko przednie kopyta machając nimi zawadiacko i ruszyła. Pęd powietrza rozwiewał mi włosy. W galopie koń i człowiek to jedność. Jeden organizm płynący nad ziemią. Ona pomaga mi latać, gdy inni ucinają skrzydła. Gdy w zestawie z tętentem słychać plusk wody puszczam wodzę. Rozkładam ręce na boki i jestem jak mewy lecące razem z nami w świetle zachodzącego już słońca i czuję tylko dwie rzeczy. Spokój i szczęście. Zamykam oczy i daje się nieść. Jesteśmy jednym wielkim pędem. Fale Bałtyku obijają się o nogi, a całe ciało dopasowuję się do szybkiego kroku. Nie ma ludzi. Nie ma problemów. Nie ma odgłosów. Nie ma zasad. Jest tylko przestrzeń którą przemierzamy. To my jesteśmy przestrzenią.

     Klacz zaczyna głębiej oddychać. Śmieję się głośno, a ona wtóruje mi swoim rżeniem i jeszcze sama z siebie przyśpiesza kroku. Tylne kopyta strzelają w powietrzu. Jeszcze nie tak dawno temu wystraszyła by mnie tym, ale teraz wiem, że nie chce mi zrobić krzywdy. Czysta radość życia.

    W końcu zwalniamy, gdy orientuje się, że jesteśmy trochę za daleko. Do portu wracam kłusem. Słońce powoli topi się, rzucając na plażę pomarańczowe smugi światła. W milczeniu pokonujemy drogę powrotną. Pod stajnią zsiadam z klaczy.

-Witaj świecie.

    Wtedy jeszcze nawet nie myślałam o tym, że jedno, przeszywające spojrzenie wywróci mój świat do góry dnem, a monotonne życie nabierze barw, jakich jeszcze nigdy nie widziałam. Nie miałam pojęcia. Byłam wtedy taka... zwyczajna. 

Love me tenderOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz