Boston Pizza

145 7 2
                                    


    Obudził mnie nieśmiało tańczący promień kwietniowego słońca i dotyk miękkich chrapów na mojej twarzy. W pierwszej chwili zaćmiony mózg nie mógł pojąć faktu, iż nie leży w swoim ciepłym łóżku, a pierwszą rzeczą której widzi, nie jest ściana, biurko stojące pod oknem, lub ukośny sufit, tylko na słomie, w boksie swojego konia, patrząc od dołu na jego piękny, złoty łeb, szyje i brzuch.

    Objęłam Venturę za potylice i z jej pomocą wstałam z posadzki. Z grubsza otrzepałam ubranie ze słomy i na chwiejnych z niewyspania nogach otworzyłam przesuwne drzwi boksu z pięknego, ciemnego drewna. Nie powiem, że nie, bo zmarzłam, więc teraz drżę z zimna.

-Jak już tu jestem to od razu dostaniesz śniadanko, co nie mała? - parsknęła i pomachała łbem w górę i w dół jakby się ze mną zgadzała. Ja za to parsknęłam śmiechem i wsypałam jej do żłobu miarkę owsa z dodatkiem granulatu i przełamaną na 3 części marchew. Trąciła mnie nosem z wdzięcznością i wsadziła do koryta z pół łba, jakby miał przyjść tu inny koń i zjeść jej całe śniadanie. Dałam jej buziaka w łeb i poszłam otworzyć drzwi wychodzące wprost na pastwisko, coby mogła spożytkować gdzieś porcję porannej energii.

    Blask dnia wydał się nieco zbyt jasny. Może to tylko ładny dzień. Dla pewności wkroczyłam z powrotem do ciemniejszego wnętrza stajni aby skontrolować godzinę. Wmaszerowałam na korytarz wymachując rękoma, jak armia Fuhrera na wojskowej defiladzie i odwróciłam się, by spojrzeć na zegar.

-Kuźwa! - wskazówki zegara właśnie przesuwały się z 8:29 na 8:30. Poniedziałek. Rozpoczął się bieg. Gotowi? Do startu... Start!

    W ekspresowym tempie przebiegłam ścieżkę ze stajni do domu po drodze zaczynając już z siebie zdejmować, a wręcz zdzierać ubrania przesiąknięte zapachem stajni. Gdy wparowywałam do łazienki moje ciało okrywała tylko bielizna. Dosłownie wskoczyłam pod prysznic omal nie łamiąc sobie nóg na śliskiej, lekko mokrej jeszcze powierzchni brodzika. Czułam jak moje ciało ze wszystkich stron oblewa lodowata woda. Jedynie włosy związane w koczek na czubku głowy pozostają suche. Minutę później dobywam z szafki suchy szampon i okapując wodą na posadzkę opryskuje nim obficie głowę jednocześnie wyczesując fragmenty słomy. Płuczę usta miętowym płynem i poświęcam kilka cennych sekund by przejechać po nich szczoteczką. W akcie desperacji biorę po prostu te rzeczy, które rzuciłam na krzesło dzień wcześniej, owinięta ręcznikiem, którego po drodze omal nie gubię, biegnę tylko po schodach po świeżą bieliznę, ale nie mam już czasu, żeby grzebać w rzeczach i dobrać je tak, by wyglądały w granicach tolerancji. Wrzucam do plecaka prawie przypadkowe książki, bo zarys planu lekcji majaczy w mojej głowie. Zbiegam po schodach, po drodze łapię banana z kuchni i wsuwam na nogi moje ulubione adidasy.

    Wtem telefon na komodzie śpiewa do mnie znajomym głosem. Spoglądam dzikim wzrokiem na wyświetlacz, na którym ukazuje się imię Weroniki i jej głupie zdjęcie w lustrze, które kiedyś zrobiła sobie na jednym ze spacerów.

-Halo? - pytam zdyszana.

- No hejka. Skoro nie ma dzisiaj lekcji to przejdziemy się zjeść coś na mieście? - ma wesoły głos i słychać, że się uśmiecha.

-Ale jak to nie ma? - poziom zdziwienia uderza z hukiem o górną poprzeczkę punktową niczym w automatach, w które uderza się takim wielkim młotem, żeby zmierzyć swoją siłę, które wystawiają w salonach w okresie letnim na chyba każdej ważniejszej Rewalskiej ulicy.

-Wczoraj się urodziłaś? Nie widziałaś powiadomienia na dzienniku? Przecież mieli malować w ten weekend ściany w klasach, ale f a c h o w c y całkiem zwalili robotę i inni, już sprawdzeni, musieli naprawiać cały bajzel, który tamci goście zrobili. Znaczy tak to w skrócie miało wyglądać - oznajmiła tonem pogodynki, jakby to była informacja a tym, że w piątek nad południową część kraju nadciągnie fala ciepłego powietrza znad Morza Śródziemnego.

Love me tenderOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz