Na kwadracie u legendy

136 5 8
                                    

    Na co dzień budzi mnie irytujący dźwięk budzika, tudzież wołanie mamy z domu. Ale nie w Garden Lodge, a właściwie w jego kopii. O nie, nie. Nie ma mowy. W Garden Lodge, w teorii martwym miejscu, czeka Cię najbardziej żywa pobudka z możliwych. Działająca na wszystkie zmysły. Chyba pierwszym czynnikiem, jaki odbieram jest przyjemny ciężar kota układającego się wygodnie na moim brzuchu. Otwieram powieki i chwilę czekam, aż obraz się wyostrzy. Nade mną zwisa brunatno - zielony baldachim. W powietrzu unosi się zapach świeżo parzonej kawy, grzanek i dźwięczne podśpiewywanie Freddiego. Z trudem podnoszę się na miękkim materacu, ku niezadowoleniu zwierzaka, który zamiauczał z wyraźną urazą.

-Oj, przepraszam stary. Czekaj, jak ty właściwie masz na imię... no choć, kici kici - wyciągnęłam powoli ręce w kierunku puchatego stworzenia o rozumnym spojrzeniu, a ten podszedł bliżej, po chwili zawahania, tak, że mogłam zobaczyć plakietkę z imieniem. 

-Delilah? Barwne imię dla kota... 

    Podczas, gdy głaskałam futrzaka, miałam po raz pierwszy okazje dokładnie rozejrzeć się po pokoju. Poza wielkim łożem, znajdował się w nim równie brunatno - zielony, jak baldachim fotel, z czarnym, drewnianym stolikiem do kompletu, coś na kształt solidnej komody z ciemnego drewna, biblioteczka wypchana książkami i lustro sięgające samej ziemi. W kącie stała wysoka, wyglądająca egzotycznie roślina, przysłonięta lekko tiulową zasłoną. Światło wpadające do pomieszczenia przez wysokie okna, odbijało się od słonecznych ścian i rzucało żółtą poświatę na wzorzysty dywan zakrywający niemal całą podłogę. Całą przytulność tego miejsca dopełniały gęsto wiszące obrazy, grafiki i zdjęcia, które sprawiały, że panował tam uroczy chaos. 

    Wstaje z łóżka i chwilę po złapaniu równowagi, lekkim krokiem podchodzę do okna i z przyjemnością stwierdzam, że pokój posiada wyście na balkon. Zarzucam na ramiona koszulę Freddiego, lub Jima znalezioną na wieszaku i wychodzę na zewnątrz. Dzień, piękny, jak to w raju. Mimo to, wiatr przynosi ze sobą lekki chłód i dramatyczne, żywiołowe okrzyki jakiegoś filozofa debatującego na ulicy. Całe szczęście, wczorajsza popijawa nie ma przykrych konsekwencji, pospolicie znanych pod nazwą "kac". Delilah ociera się o moje nogi.

    Wchodzę do przepięknej, wyłożonej ozdobnymi, biało - niebieskimi płytkami łazienki przylegającej do pokoju. Ku mojemu kolejnemu zadowoleniu znajduję tam zachwycającą, czarną sukienkę przed kolano, w gęste, białe wzorki, przewiązywaną w pasie. Z uśmiechem na ustach czytam karteczkę od Mercurego, w której przeprasza, że ośmielił się zerknąć na mój rozmiar, ale chciał kupić możliwie jak najbardziej pasowną kreację. Jest taki kochany. 

    Wchodzę pod prysznic. Uderzająca w moje ciało i spływająca ciepłym strumieniem po twarzy woda jest impulsem, który sprawia, że budzę się już na dobre. Nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam, ale na blacie przy umywalce znajduję wszystkie potrzebne kosmetyki. Im tu musi się serio nudzić. Chociaż w sumie, co mają robić przez całą wieczność? Sukienka leży idealnie. Robię delikatny makijaż, czeszę jeszcze mokre włosy i lekko zbiegam po wyłożonych czarnym dywanem schodach, przytrzymując się śnieżnobiałej poręczy, po drodze omiatając wzrokiem kolejne obrazy zdobiące ściany w kolorze słonecznika. 

     Trochę mnie zatkało na widok gigantycznego bukietu  z na oko stu, może dwustu róż stojącego w przedpokoju. Poczułam lekkie ukłucie w piersi, ale po chwili załamania pozbierałam się do kupy i z godnością wyminęłam ten mokry sen florysty. Z impetem wpadłam do przestronnej kuchni, w której zastałam smażącego coś, o bardzo apetycznym zapachu, Jima i pijącego kawę Freddiego. 

-Hej chłopaki! - uśmiechnęłam się i zajęłam miejsce przy kuchennej wysepce. 

-Witaj, chyba dobrze spałaś - wziął kolejny łyk hebanowego napoju. 

Love me tenderOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz