Symbioza (Erwin x Reader)

2K 96 6
                                    

     Na granatowym niebie powoli zaczynały pojawiać się szarawe smugi. Gwiazdy stawały się coraz bledsze aż wreszcie gasły zupełnie, zabierając ze sobą kilka uspokojonych przez noc dusz. Jedynie księżyc, wytrwale niczym ostatni z obrońców zdobywanej twierdzy, trwał na widnokręgu. Noc dobiegała końca. Dniało. Większość mieszkańców wciąż tonęła we śnie, wyciągnięta czy to w aksamitnych pościelach czy też na wilgotnej ziemi pod przęsłem mostu. Niektórzy śnili swe marzenia, inni najstraszniejsze koszmary. Jeszcze innym się nic nie śniło.
     Sam pośród tej sennej ciszy, oparty o drewniany parapet, stał mężczyzna i czujnie wyglądał przez okno. Jednak nieważne jak bardzo by wypatrywał, nie mógł dostrzec nikogo innego obudzonego, idącego ulicą lub tak jak on, po prostu spoglądającego przez okno. Lecz nie było nikogo innego. Tylko on, jedyny strażnik ludzkości przed niebezpieczeństwami, które mogą zagrozić śpiącym.
     Jego jasne włosy były w nieładzie. Nie zaczesał ich po przebudzeniu, bo myślał, że jeszcze uda mu się zasnąć. Nie zasnął i zapomniał. To przez ten nieszczęsny sen, który męczy go już od ponad miesiąca, myślał. Zawsze taki sam, urwany w tym samym momencie, nie pozwalający mu ponownie zasnąć.
     Odwrócił się i popatrzył na kobietę wciąż śpiącą spokojnie na drugiej połowie łóżka.Uśmiechała się błogo, czego jej trochę zazdrościł. Musiało jej się śnić coś bardzo przyjemnego, myślał. Nie przyszło mu wcale do głowy, że może przeciwnie, nie miły sen, lecz fakt, że on, Erwin, znajdował się blisko niej, sprowadzał na miękkie wargi uśmiech. I tak w rzeczywistości było. Nie często dane jej było zasnąć u jego boku i gdy wreszcie ta szczęśliwa noc nadchodziła, sama świadomość, że jej ukochany mężczyzna jest tuż obok, w zupełności wystarczała, by jej sen był spokojny i udany.
     Podszedł do łóżka, pochylił się nad nią i pogładził ją po policzku. Odgarnął jej (kolor) kosmyki niesfornie spadające na czoło. Popatrzył na jej łagodną twarz. Na nowo się w niej zakochał, jak każdego dnia kiedy ją widział. Ale nigdy jeszcze jej tego nie powiedział, w końcu nie mógł. Kocham cię, czyli potrzebuję cię, wobec ciebie staję się bezbronny, bez ciebie nie przeżyję. Nie mógł powiedzieć czegoś takiego, bo dopóki istniało to jedynie wewnątrz niego, mógł wypierać się i mówić, że nie istnieje wcale. On, generał Smith, nie mógł przecież być tak bezsilny wobec jednej, słabej kobiety. Nie, on był człowiekiem ze stali, o stalowym sercu, który bez mrugnięcia posyłał na śmierć kolejne zastępy żołnierzy, bezowocnie próbując zbawić ludzkość. Ile jeszcze krwi wyleje, by odkupić winy przodków i odbić utracony niegdyś Raj?
     Ona była jego przeciwieństwem. Mówiła mu ,,kocham” za każdym razem gdy wracał z wyprawy, czasami słowami, zalewając się łzami szczęścia, kiedy indziej po prostu poprzez troskę i okazywaną mu czułość. Wydawać się może, że przecież nie miała nic do stracenia, była przecież tylko ,,słabą” kobietą. Czy naprawdę była tak słaba? Po każdej wyprawie, podczas której na oczach generała umierali jego żołnierze, ona brała go w ramiona i niczym gąbka wchłaniała negatywne uczucia, które wywoływała ich śmierć. Koiła jego umysł i sumienie, biorąc na siebie połowę ciężaru tego brzemienia.
     Poruszyła się, ziewnęła, powoli otworzyła oczy.
   - Która to godzina - sennie zapytała.
   - Jeszcze wcześnie, śpij dalej. - Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło.
   - No dobrze, ale nie stój tak nade mną. - Uśmiechnęła się figlarnie. - Chodź, poleż ze mną.
Posłuchał i położył się obok. Objęła go swoimi słabymi ramionami, wtuliła się w niego. Słyszała jak bije jego serce. Wciąż przebywając w sennej pół rzeczywistości, zaczęła zastanawiać się nad tym niesamowitym narządem. Ten jeden, nieduży mięsień obsługiwał całe ciało, niezależnie czy należało do drobnej kobiety czy wielkiego jak niedźwiedź mężczyzny. Stale wybijało swój rytm, raz przyspieszony, raz spokojny, niezmiennie pompując krew w tętnice, które rozwidlając się w wiele tętniczek, a dalej naczyń, rozprowadzały ją po całym ciele.
   - Kocham cię. - wyszeptała wciąż nie podnosząc wzroku znad falującej miarowo klatki piersiowej.
   - Ja c-ciebie też - wyjąkał dopiero po chwili, gdy już zasnęła, bez żadnych świadków.
     Poleżał jeszcze chwilę. Dzień zaczął się na dobre i do pokoju wpadły pierwsze promyki porannego słońca. Na ulicy narastał gwar, podeszwy butów stukały o kamienną kostkę, nieliczni przekupnie zaczynali wystawiać swoje towary. Czas iść, pomyślał.
Ucałował ją w czoło i ostrożnie, by jej nie obudzić, wstał. Bezszelestnie ubrał mundur, napisał krótka notkę i zostawiwszy ją na stole, wyszedł.
    
     Powoli otworzyła oczy i rozejrzała się wokoło. Nikt nie leżał obok niej na łóżku. Znowu odszedł bez słowa. Czyżby znów została sama?
     Podeszła do stołu, spojrzała na pozostawiony zwitek papieru. Odczytała go i uśmiech samoistnie ukazał się na twarzy.
     Trudno, teraz została sama, ale już niedługo on wróci. Tak, na pewno wróci, zawsze wracał. Bez niej nie przeżyje, wiedziała. Żyją w końcu w ścisłej symbiozie.
W symbiozie nie do zerwania.

Attack on Titan oneshoty (i nie tylko)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz