Rozdział 7- Punkt Wyjścia

24 2 0
                                    

Było ponuro, szaro, a znalezienie bezchmurnego kawałka nieba graniczyło z cudem. Ofiara nazywała się Tom Stegman. Jako przyczynę zgonu uznano postrzał w skroń. Narzędzie zbrodni- pistolet kalibru 9 mm znaleziono w ręku ofiary. Brakowało jednego pocisku w magazynku. Samobójstwo. Na chodniku w centrum miasta. Czterdziestu trzech świadków w tym pięcioro dzieci. Broń była czarnorynkowa, a co za tym idzie nie dało się wykryć dokładnego jej pochodzenia. Stegman miał żonę, piętnastoletniego syna i jedenastoletnią córkę. Zarabiał dość sporo jako właściciel lokalnego sklepu. Nie miał zadnego kontaktu z półświatkiem przestępczym, żadnych długów, nawet kredyt spłacił rok wcześniej. To już siódme samobójstwo w tym tygodniu. Cztery ofiary nie miały motywu, dokładnie tak jak Tom. Jedyna różnica polegała na ilości świadków. Poprzednie miały ich zaledwie dwóch, trzech lub żadnego. Funkcjonariusze przesłuchali już wszystkie obecne przy tej tragedii osoby. Pomimo tak dużej ich ilości, tylko trzy zauważyły coś dla nas istotnego. Postanowiłem je przesłuchać osobiście.

Pierwsza osoba, ktorą przesłuchiwałem była starszym mężczyzną około 60 lat. Chodził przesadnie wyprostowany, nie miał wielu włosów. Na pierwszy rzut oka widać było, że jego nos był łamany niejednokrotnie.
-Wie pan dlaczego pan tu jest?
-Tak, byłem świadkiem samobójstwa.
-Będę panu zadawał pytania, jeśli dowiedzione zostanie panu kłamstwo podczas przesłuchiwania...
-Znam procedury - przerwał mi - W przeszłości byłem policjantem.
Podniosłem jego akta leżące na stole, po czym zacząłem je przeglądać, a tak właściwie udawać, że je przeglądam, ponieważ już je przeczytałem wiele razy przed przesłuchaniem.
-Tak, wiem o tym. Wiem także, że odszedł pan z stanowiska, gdy oskarżono pana o przyjmowanie łapówek.
-Zarzuty zostały wycofane - odparł z obojętną miną.
-Mimo to nie wrócił pan do pracy.
-Chciałem odpocząć od tego. Z pewnością pan rozumie jak to jest być stróżem prawa w Gotham.
Patrzyłem na niego przez chwilę próbując wyczytać coś z jego twarzy.
-Podobno widział pan coś istotnego dla śledztwa.
-Ofiara chwilę przed śmiercią podeszła do mężczyzny dając mu jakąś kartkę.
Wyjąłem teczkę ze zdjęciami wszystkich świadków.
-Czy to któraś z tych osób?
Przyjrzał się kilku z nich dokładniej i zaprzeczył.
-Dziękuję, to na razie wszystko. Gdy będziemy pana potrzebować zadzwonimy.
-Z pewnością. Do widzenia.

Frank przyszedł do mojego biura po kolejnych dwóch przesłuchaniach.
-Masz coś?
-Cała trójka widziała to samo. Ofiara wręczyła jakiemuś mężczyźnie małą kartkę. Jeden z tych trzech mówi, że ta sama osoba której ją wręczył sprawdzała puls po samobójstwie. To dość podejrzane sprawdzać puls osoby, która strzeliła sobie w skroń. Nikt nie rozpoznaje go w żadnym ze świadków.
W tym momencie do pokoju weszła Mary.
-O, cześć Frank!
-Hej Mary! Co Cię tu sprowadza?
-Macie wezwanie, chyba kolejne samobójstwo.
-Cholera, co za miasto.

Przybyliśmy na miejsce. W oknie na trzecim piętrze typowego dla miasta bloku mieszkalnego stał mężczyzna. Podbiegł do mnie funkcjonariusz. Pokazałem mu swoje dokumenty, aby dopuścił mnie bliżej.
-Jak się rysuje sytuacja?
-Od dwudzistu minut prowadzimy negocjacje z... nazywa się chyba Alan Goldenburg. Nie jestem pewien. Przed chwilą wypuścił zakładnika- kobietę w średnim wieku. Jeszcze się nie przedstawiła, nie ma z nią kontaktu. Nie wiemy dlaczego to zrobił, być może mu uciekła. Nie przedstawił dotychczas swoich rządań.
-Ty tu objąłeś dowodzenie?
-Tak, do pana przybycia miałem zająć się tym wszystkim.
-Jak się nazywasz?
-Albert Crane.
Patrzyłem się na niego przez chwilę nie wiedząc jak zareagować.
-To zbierzność nazwisk, z początku każdy jest zaskoczony - wzruszył ramionami.
Poklepałem go po ramieniu i udałem się w stronę oddziału szturmowego.
-Za chwilę wtargniecie do tego budynku, nie używajcie amunicji ostrej, w środku mogą być cywile, pozostańcie w stałej łączności ze mną, meldujcie o wszystkim co zobaczycie.
Pokiwali głowami potwierdzająco.
-Przygotujcie się, za trzy minuty od teraz wchodzicie. Nie czekajcie na mój sygnał.
-Detektywie Bernet, jakie działania podejmuje policja? Dlaczego nie potraficie powstrzymać tej fali samobójstw? Czy...
-Skąd wy tu... KTO TU WPUŚCIŁ DZIENNIKARZY!!! - wydarłem się - Frank! Wyprowadź ich!
Dziennikarze... Ci to zawsze wepchną się tam gdzie nie trzeba. Następnym razem każę ich aresztować.
-...licjanta nie jest łatwa. Narażanie... - usłyszałem kawałek rozmowy Franka z jakąś dziennikarką.
-James? - odezwał się przez komunikator dowódca oddziału szturmowego, który przed chwilą wkroczył do budynku- Arnold. W jego głosie słychać było niepewność. Nie podobało mi się to - Nie ma tu żadnych cywili, ale...
-Ale co?
-Goldenburg leży z przestrzeloną głową... James... Tak mi przykro.
Arnolda poznałem pierwszego dnia pracy. Często mi dogryzał, żartował z mojej kondycji fizycznej. Swoją drogą moja kondycja nie była najgorsza, po prostu on był typowym mięśniakiem. Mimo to był niezwykle lojalny, a do tego świetnie się umiał postawić w sytuacji innej osoby. W tym momencie wiedział co czułem. Czułem żal. Jednocześnie byłem wściekły i się hamowałem. Wiedziałem, że wokoło są dziennikarze i fotoreporterzy, którzy tylko czekają na jakiś skandal. Sępy. Zacisnąłem zęby i wyłączyłem komunikator.

Tego samego wieczoru, godzinę po ponownym przesłuchaniu byłej zakładniczki dostaliśmy zgłoszenie. Znaleziono ją martwą w jej własnym domu. Kobieta miała nóż wbity prosto w serce i dłonie zaciśnięte na jego rękojeści. Wtedy też komisarz Gordon wszedł do mojego biura i powiedział:
-Jeszcze jeden trup Bernet i sprawa zostaje przekazana federalnym.
-Ale komisarzu...
-Żadnego sprzeciwu! Zresztą wiesz, że to nie ode mnie zależy - wychodząc odwrócił się i dodał zupełnie innym tonem - Zrób co trzeba Bernet.
Z tymi słowami zostawił mnie w poczuciu beznadziei. Śledztwo nie drgnęło ani odrobinę, żadnych śladów, żadnych dowodów, żadnych powiązań, nawet motywu brakowało.

Do domu wracałem jak zwykle na pieszo rozmyślając swoim zwyczajem. Moją uwagę zwróciło dwóch mężczyzn stojących pod latarnią po przeciwnej stronie ulicy. Jeden niczym się nie wyróżniał, ot zwykły człowiek. Drugi wyglądał na bezdomnego i prawdopodobnie nim był. Podarte ubrania, ciepła, niegdyś czarna, teraz szara czapka, niechlujny zarost. Niby nic niezwykłego, ale bezdomny dał coś temu pierwszemu. Dlatego się zatrzymałem i zacząłem się im przyglądać. Przez jakiś czas stali i o czymś mówili. Zauważyłem ciężarówkę w oddali. Naszła mnie wtedy myśl, że mogli zauważyć jak się im przyglądam. Niedobrze. Pojazd mógł mi zasłonić ich na zaledwie sekundę, ale z doświadczenia wiedziałem, że jeśli jest się przygotowanym to ta sekunda wystarczy. Postanowiłem przejść na drugą stronę ulicy. Przebiegłem przez nią i szybkim krokiem udałem się w ich kierunku. Nie zareagowali. Zupełnie jakby mnie nie widzieli. Wtem bezdomny rzucił się pod przejeżdżającego tira. Kierowca zaczął hamować po uderzeniu w tego człowieka. Zatrzymał się około sto metrów dalej, wysiadł i zadzwonił po pomoc. Ja, rozmówca bezdomnego i kierowca byliśmy jedynymi świadkami zdarzenia. Ten drugi podbiegł do bezdomnego. Ciało ofiary zostało dosłownie rozsmarowane na jezdni na płaszczyźnie dziesięciu metrów. Jedyne co dało się rozpoznać to kawałek tułowia z jedną, najprawdopodobniej złamaną ręką i ze zniekształconą głową. Mimo tego z twarzy dało się wyczytać obojętność. Nie wiem co mnie bardziej przeraziło, ten wypadek, czy ta twarz. Chciałem odciągnąć mężczyznę od zwłok i zatrzymać go jako podejrzanego. Gdy szarpnąłem go za ramię on odwrócił się uderzając mnie w twarz, przez co się zatoczyłem. Już sięgałem po pałkę elektryczną, ale zobaczyłem, że on celował we mnie z pistoletu. Podniosłem ręce do góry nie chcąc go prowokować do strzału. Bez słowa cały czas we mnie celując zaczął się oddalać w kierunku jednej z bocznych uliczek. Widziałem kątem oka kierowcę skradającego się do napastnika. Patrzyłem prosto w oczy Denzelowi, bo tak miał na imię człowiek z bronią jak się później okazało. W momencie, gdy kierowca się zamachnął Denzel odwrócił się strzelając mu w ramię. Wykorzystałem sytuację natychmiastowo, doskoczyłem do napastnika zadając mu cios prosto w szczękę, a następnie rzuciłem się na niego przewracając nas obu. Szarpaliśmy się tak kilka dobrych miunut przy akompaniamęcie wycia kierowcy. Po niedługim czasie przyjechała karetka niemal równoczesnie z radiowozami. Kilku policjantów rozdzieliło mnie i Denzela. Śledztwo wreszcie ruszyło.

Gotham City Police DepartmentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz