Rozdział 11- Konwój

22 2 0
                                    

Wszystko było już gotowe, ja wraz z ośmioma funkcjonariuszami z oddziałów szturmowych siedziałem w opancerzonym wozie. W konwoju jechały jeszcze dwa takie same. Broń była zabezpieczona w skrzyniach, na których siedzieliśmy. Pierwsze ruszyły trzy ciężarówki, które miały przewieźć trzydziestu sześciu ciężkozbrojnych policjantów początkową trasą, wzdłuż której poukrywały się siły wsparcia. Ja, z moimi ludźmi, miałem wyruszyć po dwudziestu minutach. Patrzyłem na towarzyszy. Wszyscy, poza jednym wyglądali tak samo. Ten najbliżej drzwi był nerwowy i widać to było na pierwszy rzut oka, choć starał się to ukryć. Nazywał się Dave. Słyszałem rozmowę któregoś z funkcjonariuszy z nim. To była jego pierwsza misja. Niepotrzebnie się denerwował. Przynajmniej tak wtedy myślałem.

Byliśmy w drodze od około dwudziestu minut. Właśnie oglądałem swoją broń, gdy pojazd się zatrzymał. Nie podobało mi się to. Funkcjonariusz siedzący naprzeciw mnie otworzył gwałtownie drzwi z karabinem w dłoni, ale nim zdążył cokolwiek zrobić, zasypał go grad pocisków. Jego krew trysnęła na moją twarz. Skoczyłem instynktownie na podłogę i leżąc z pistoletem wycelowanym w wejście, czekałem aż ktoś się w nich pojawi. Kilku policjantów otworzyło ogień, strzelając na ślepo przez szparę po otworzonych drzwiach. Sądząc po agonalnym krzyku kogoś z zewnątrz, skutecznie. Po kilku seriach, do środka wpadła puszka z szybko ulatniającym się gazem paraliżującym. Nikt nie mógł się poruszyć, ale ja cały czas byłem świadomy wszystkiego, co się działo. Riddler stał na zewnątrz z jego charakterystyczną laską. Do wozu weszło dwóch mężczyzn. Strzelali do każdego po kolei. Tylko mnie wyciągnęli z wozu i położyli na ulicy. Nygma pochylił się nade mną i obrócił moją głowę w stronę zakrwawionego wozu ze zwłokami. Uśmiechnął się szyderczo i odszedł. Jego pomocnicy zabrali ładunek i odjechali.

Czekałem i patrzyłem na bezwładne ciała we krwi. Nie mogłem nawet zamknąć oczu. Jedynym wyjściem, aby odciąć się od makabrycznej rzeczywistości, wydało mi się myślenie. Pierwsze co przyszło mi do głowy to Riddler. Trzy dni temu Arnold zapuszkował go w Arkham. Nie słyszałem, żeby ktokolwiek zgłaszał ucieczkę. Ten azyl przystał być dla niego więzieniem. Przestał być więzieniem dla kogokolwiek. Ilość ucieczek jest największa w całych stanach. Przynajmniej tak mówił Frank. Dobrze, że ze mną wtedy nie pojechał. Zginąłby razem z resztą policjantów. Pozostawało mi tylko pytanie: Dlaczego zostawili mnie przy życiu? Nie mogłem znaleźć żadnego logicznego wytłumaczenia, żeby oszczędzić kogoś, a tym bardziej mnie. Usłyszałem wycie syren. Zbliżało się coraz bardziej. Ktoś podbiegł do mnie i sprawdził puls.
   - On jeszcze żyje! - krzyknął.
Później dowiedziałem się, że leżałem niecałe dwadzieścia minut. Czułem jakby to były godziny.

Odwieziono mnie do szpitala. Gdy komisarz wszedł do sali, w której leżałem, mogłem się ruszać w ograniczonym zakresie oraz mówić. Przez chwilę stał w milczeniu. Zdecydowałem odezwać się pierwszy.
   - Przepraszam komisarzu. Nawaliłem.
Westchnął.
   - Będą na ciebie krzywo patrzeć.
   - Wiem.
   - Niedługo zlecą się tu dziennikarze. Spokojnie Bernet. Nie pozwolę cię zniszczyć. Twój przyjaciel przyjdzie i powie ci, co się dziś wydarzyło.
   - Dziękuję, komisarzu.
Gordon skinął głową i wyszedł.

Niedługo po tym odwiedził mnie Frank.
   - Nieźle się wkopałeś. Już teraz mało kto cię lubił, a po tym wszystkim będą pewnie pałali wrogością.
   - Dzięki za wsparcie.
   - Ha, ha, ha! Spokojnie. Wygrzebiesz się z tego gówna. Jak zawsze.
Przetarłem twarz dłonią.
   - Teraz nie jest jak zawsze. Wszystko się sypie, Frank. Ron nie żyje, Emily mnie zostawiła, straciłem zaufanie Gordona, w szpitalu budzę się częściej niż we własnym domu. Jest źle, stary. Bardzo źle.
   - Przesadzasz - machnął ręką. - Nie dzwoni do ciebie dopiero od tygodnia, a staruszek zawsze cię lubił. Poza tym do ataku na fałszywy transport rzeczywiście doszło.
   - Co z tego? I tak nie da się mnie nie podejrzewać o współpracę z półświatkiem przestępczym. Nie po tym, jak przeżyłem tę rzeź. Dwudziestu czterech funkcjonariuszy i tylko ja przeżyłem, a Emily? Nie znasz jej tak dobrze, jak ja. Słyszałem to w jej głosie.
   - Zajmiemy się tym atakiem na konwój, jak wyjdziesz ze szpitala - powiedział Frank, zmieniając temat. - Wniosek nasuwa się jeden. Niewiele osób wiedziało o planie, większość dowiedziała się w ostatniej chwili, więc to musi być ktoś z wewnątrz. Mamy kreta.
   - To wszystko staje się coraz bardziej pogmatwane. Może dlatego zostawiono mnie przy życiu? Żeby wszystkie podejrzenia zwalić na mnie? Gdybym próbował dowieść, że nie jestem zdrajcą, bez twardych dowodów, nikt by mi nie uwierzył. Cholera. Co mam teraz zrobić, Frank?
   - Masz opowiedzieć mediom co się "naprawdę" stało - młodszy detektyw położył nacisk na przedostatni wyraz. - Swoją drogą ładnie to wszystko opracowali. Więc tak, przy zatrzymaniu pojazdu upadłeś na podłogę, wszystko widziałeś jak przez mgłę, nagle do środka, przez otwarte drzwi, wpadł granat gazowy. Tutaj, bohaterski Curt Deven, chcąc ratować towarzyszy, próbował wyjść na zewnątrz jako pierwszy i pozbyć się zagrożenia. Niestety napastnicy czekali z bronią gotową do strzału. Jego truchło przygniotło cię, a krew zalała ci twarz i tłów. Dzięki niemu zbrodniarze uznali, że próbowałeś iść razem z Hopem i ciebie również kule posłały na lepszy świat. Niezłe, nie?
   - Ha! Myślisz, że ludzie to kupią?
   - Ta. Takie historie dobrze się sprzedają. Właśnie, prawie bym zapomniał! Pracownicy Arkham Asylum powiadomili nas o ucieczce Riddlera. Nie wiedzą jeszcze, jak to zrobił, ale kilka godzin później jednego z więźniów znaleziono w swojej celi, ze znakiem zapytania wyciętym na plecach.
    - Cholera. Jeszcze jeden nieboszczyk.
Przez chwilę tkwiliśmy w milczeniu. Frank przyglądał się czemuś za oknem. W końcu rzucił coś na pożegnanie i wyszedł. Niedługo po tym, ku mojemu niezadowoleniu, do szpitala wparowali dziennikarze i męczyli pytaniami przez dobrą godzinę.

Vincent jak zwykle stał z gazetą przy komisariacie. Podszedłem do niego. Wskazał na artykuł na pierwszej stronie i uśmiechnął się. "Curt był odważnym i towarzyskim człowiekiem, zawsze można było na niego liczyć. Wstąpił do policji, by pomagać innym, by Gotham stało się lepszym, bezpieczniejszym miastem. Tylko dzięki niemu jeszcze żyję. - mówi jedyny ocalały ze środowej rzeźni - James Bernet." Odwzajemniłem uśmiech.
   - Nawiązałem kontakt z Crane'em.
   - Mhm. - dał znak, żebym mówił dalej.
   - I wolę, żeby pozostało to między nami.
   - Dlaczego miałbym tego nie napisać w raporcie?
   - Crane jest pomocny. Dobrze mieć swojego człowieka po przeciwnej stronie, prawda? W końcu nie chciałbyś, żeby ktoś mnie aresztował. Jestem źródłem informacji prosto z obozu wroga. Nie wiem jeszcze, czego chcesz, ale jestem pewien, że chodzi o wewnętrzną sprawę policji.
   - Szczęśliwie się składa, że Crane nie pracuje dla mnie. Nie muszę się o niego martwić. Nadal mnie nie przekonałeś Bernet.
   - Pomyśl tylko, co możesz dzięki niemu zyskać. - zacząłem nadmiernie gestykulować - Z jego pomocą będę piął się w górę, więcej udanych akcji, więcej zaufania, więcej informacji dla ciebie.
Vincent podniósł gazetę i wrócił do czytania. Stałem jeszcze przez chwilę, wyczekując odpowiedzi. Nadaremnie.
   - Palant. - mruknąłem pod nosem.

Miałem jeszcze coś do zrobienia. Zbliżałem się do budynku Crane Industries. Zabawił się moim kosztem. Mało kiedy byłem tak wściekły, jak wtedy. Sięgnąłem klamki, gdy ktoś złapał mnie za rękę.
   - Pana Crane'a nie ma. Powiadomi pana, gdy wróci.
Bez odpowiedzi wyrwałem się ochroniarzowi i uderzyłem go w splot słoneczny. Skulił się z bólu. Inny strażnik zobaczył to ze środka budynku. Wyjąłem pałkę elektryczną, czekając na atak nowego przeciwnika, który przypominał mi wielki, masywny worek mięsa. Po chwili wahania rzucił się na mnie, powalając nas obu. Straciłem dech w piersiach, wskutek czego zacząłem na oślep okładać go pałką. Niestety, niezbyt celnie, a tym bardziej niezbyt mocno dało się kogoś uderzyć, mając przygniecione ramię. Zaczęło mi czernieć w oczach, gdy nagle poczułem typowe dla Gotham, mocno zanieczyszczone powietrze w moich płucach. Przeciwnik wstał, a ja zacząłem kasłać. Pierwszy ochroniarz złapał mnie za ramiona i przytrzymał. Drugi, większy napastnik zaczął raz po raz okładać mnie po brzuchu moją pałką elektryczną. Przy każdym uderzeniu stękałem, plując krwią. W końcu zostawili mnie skulonego na chodniku, gdzie leżałem przez dłuższy czas, zastanawiając się, co mnie skłoniło do rozpoczęcia bójki.

Gotham City Police DepartmentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz