Rozdział 12- Infiltrator

11 0 0
                                    

Przyjechaliśmy na miejsce zbrodni. Była to placówka Lamont Chemicals na obrzeżach miasta, jednej z wielu firm wchłoniętych przez Lex Corp. Wyglądało to na zwykły rabunek. Trzy godziny po północy jeden ze strażników włączył cichy alarm. Gdy policjanci przybyli na miejsce nie zastali tam nikogo oprócz kilku nieprzytomnych strażników. Na ich ubraniach były czarne plamy, w niektórych widniały dziury, przez które prześwitywały oparzenia. Złapałem się instynktownie za brzuch, krótki grymas bólu przeszedł po mojej twarzy. Dobrze wiedziałem, co je zadało, bo pod koszulą miałem takie same rany. Jeden ze stróży miał złamane kilka żeber i rękę. Leżał przy przycisku od alarmu. Placówka była jednym wielkim laboratorium. W zeszłym miesiącu zaczęto tam produkcję defoliantu RC-60. Przy nim napalm wydaje się zabawką. Włamywacze zniszczyli niemal cały sprzęt naukowy i probówki z nieokreśloną zawartością, która rozlana była w kilku miejscach na podłodze. Technicy zasugerowali, żeby jej lepiej nie dotykać. Głównym problemem był jednak brak jednego ze zbiorników z RC-60. Podszedłem do rozsuwanych, metalowych drzwi, które leżały na podłodze. Wyglądały, jakby coś je rozerwało od środka, z wewnętrznej części mechanizmu. Czytnik kart, otwierający je, był w prawie nienaruszonym stanie, jedynie na krawędzi widniała mała dziurka, a w niej jakaś zielona maź. Była też wewnątrz obnażonego mechanizmu - na wykrzywionych trybikach i kablach. Pobrałem próbkę do analizy.

Wraz z Frankiem wstąpiliśmy do kawiarni. Nieco zdziwiony pokiwałem głową twierdząco, gdy kelnerka zapytała: 'Podać to, co zwykle?'. Aż tak często tu bywałem?
   - Co o tym sądzisz? - zagadnął Frank, wyrywając mnie z zamyślenia.
   - Sprawa jak każda inna. Przynajmniej trupów nie ma. Jeszcze.
   - Wszystko wydaje się łatwiejsze, gdy nie ma nacisków z góry.
Przytaknąłem. Zamknąłem na chwilę oczy. Po ich otwarciu przede mną stał apetycznie wyglądający sernik i kubek gorącego kakaa. Nagle zorientowałem się, jak upalny jest dziś dzień. Przetarłem czoło rękawem. Zaczęło mnie mdlić. Poczułem się stary... Słaby... Boże, co się stało z moim życiem? Spojrzałem na Franka nieobecnym wzrokiem. Nie zauważył. Jadł swoją porcję ciasta. Ile jeszcze miał przed sobą? Ile już miał za sobą? Uświadomiłem sobie, że nic nie wiedziałem o jego prywatnym życiu. Gdzie studiował, dlaczego wstąpił do policji? Policja... A dlaczego ja wstąpiłem do policji? Dlaczego, dlaczego, dlaczego... Zaczęło mi szumieć w uszach. Co teraz robi Emily? Znalazła już kogoś nowego? Poczułem gorycz. Kiedy wszystko się tak zmieniło? Pole widzenia zaczęło mi się gwałtownie zmniejszać, by powrócić po chwili do normalnego stanu. Ocuciłem się z tego transu. Straciłem ochotę zarówno na placek, jak i na kakao.
   - Cały pobladłeś. - stwierdził Frank.
Koszula nieprzyjemnie przykleiła mi się do pleców. Pierwszy raz od bardzo dawna poczułem w czasie służby potrzebę snu. I alkoholu. Głównie alkoholu.
   - Chodźmy już stąd.

Reszta dnia w pracy wlekła mi się bardziej niż zwykle. Od jakiegoś czasu już nie chodzę do domu tą samą trasą co zazwyczaj. Ludzie Pingwina koczowali tam na mnie. Zmieniłem drogę po trzech pobiciach i będę musiał zmienić znowu, ponieważ na tej nowej też mnie już napadli. Zadałem sobie pytanie, dlaczego mnie nie zabili, skoro zaszedłem Pingwinowi za skórę. Jednak tego wieczoru udałem się baru. Poznałem tak kilka bardzo towarzyskich osób i za ich namową lub przez jedno z tych nieprzyzwoitych wewnętrznych pragnień, wypiłem o wiele więcej, niż powinienem. W ciągu trzech kolejnych godzin okazało się, że będąc podchmielony, stawałem się zaskakująco rozmowny. Monologi o polityce, kilka słów za dużo o pewnych osobach, mało przychylne wypowiedzi o władzy w Gotham, parę zdań dotyczących śmietanki miasta. Zaskakująco rozmowny. Nazwiska głów tego miasta, takie jak Carmine, Hill, Wayne, Maroni w dialogach pojawiały się w nieprzyjemnym dla nich kontekście.

W drodze do domu, pomimo mojego późnego powrotu, nadal czekało na mnie czterech osiłków w czarno-białych garniturach. Gdy tylko ich zauważyłem, sięgnąłem po pałkę elektryczną. Nie było jej. Zostałem okradziony. Przekląłem w duchu moją wizytę w barze. Jeden z napastników miał kij baseballowy naszpikowany gwoździami. Po pierwszym ciosie tym kijem w brzuch i plamie krwi na chodniku przez to powstałej uświadomiłem sobie, że byłem tak zmęczony i tak pijany, że pałka elektryczna nic by mi nie pomogła. Lewy prosty złamał mi nos, a kolejne ciosy kijem rozdarły mi kolejno płaszcz, koszulę i skórę. W międzyczasie zobaczyłem zarys postaci w pobliskiej uliczce. Nie widziałem go wyraźnie, ale byłem pewien, że to Vincent. Nie podszedł. Nie pomógł. Stał i się patrzył. Myślałem o tym, gdy oprawcy zostawili mnie krwawiącego. Leżałem kilka minut, nie będąc wstanie się podnieść. Zastanawiałem się, jak zawsze po tych napaściach, dlaczego mnie nie zabili, dlaczego wolą mnie nękać dzień w dzień. Zastanawiałem się, mimo że odpowiedziałem sobie już dawno. Pijany i zmęczony, zemdlałem.

Obudziłem się we własnym łóżku, moją głowę przeszył ból, gdy tylko wstałem. Okazało się, że miałem zabandażowane większość tułowia oraz czoło. Udałem się do kuchni. Na lodówce wisiała karteczka.
Obrażenia nie zagrażają życiu, możesz funkcjonować w miarę normalnie. Staraj się unikać wysiłku fizycznego.
Vincent
   - Nie byłoby żadnych obrażeń, gdybyś mi wtedy pomógł, dupku - mruknąłem do siebie.
To prawda, obrażenia były bolesne, rozległe, ale mimo wszystko powierzchowne. Miały takie być. Na tym polegała zemsta Pingwina, za to, że przeżyłem i nie wyjechałem z Gotham. Jakiś czas wcześniej wszystko sobie przemyślałem, Scarecrow mnie chroni. Co prawda tylko w sposób, który nie sprawi mu większych kłopotów. Jako jeden z ludzi, którymi może się wysługiwać, w dodatku, będący policjantem, byłem dla niego cenny. Przynajmniej na tyle, żeby nie dać mnie zabić z błahych powodów. To dlatego ludzie Pingwina mnie nękali, ale on sam nie pozwolił im mnie uśmiercić. Moja osoba była zbyt nieistotnym problemem, żeby wdawać się w konflikt z Crane'em. Zgniotłem wiadomość i wyrzuciłem ją do kosza. Przy okazji zauważyłem, że przydałoby się wyrzucić śmieci oraz że na ich wierzchu leżało kilka niedopałków papierosów.

Po niezbyt obfitym śniadaniu, składającym się z suchych tostów i szklanki wody, usiadłem na kanapie z telefonem w ręku. Na wyświetlaczu widniał numer do Emily. Wystarczyło nacisnąć zieloną słuchawkę. Co jej powiedzieć? Przepraszać? Po raz kolejny w ciągu ostatnich dni zadałem sobie pytanie: Kiedy to wszystko się zepsuło? Siedziałem nieruchomo wpatrzony w ekran komórki. Co tak właściwie chciałem osiągnąć, dzwoniąc? Odłożyłem telefon, wzdychając. Nagle ktoś do mnie zadzwonił. Podniosłem komórkę z wątłą nadzieją. Zawiodłem się. To był Frank.
   - Halo? - powiedziałem nieco zbyt posępnym głosem.
   - Jim? Gdzie jesteś? Słuchaj, tej nocy ktoś się włamał do dwóch placówek Wayne Enterprises i podpalił je, wyślę ci adresy. Sprężaj się.

Gotham City Police DepartmentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz