Rozdział 6- Dzień (Prawie) Wolny

40 4 1
                                    

Gdy wszedłem rano do mojego gabinetu poczułem bardzo silny, ale przyjemny zapach. Mimo to po kilku minutach przyprawiał mnie o zawroty głowy. Skrzywiłem się. Na parapecie stało kilka kwiatów, których tu wcześniej nie widziałem, ta woń zdecydowanie pochodziła od nich. Trzeba było się ich pozbyć. Znalazłem kilka kartonów i je do nich zapakowałem. Chciałem jak najszybciej skończyć pracę, żeby mieć wolne na resztę dnia. Do pokoju weszła Mary.
-Jeszcze nie skończyłem, za pół godziny wszystko będzie gotowe i podrzucę ci teczki na biurko.
-Och... Dobrze.
-Coś nie tak?
-Kwiaty, które tu wczoraj postawiłam zniknęły.
Wpadłem w lekkie zakłopotanie. Nie wiedziałem co powiedzieć. Zapadła niezręczna cisza. Co jakiś czas patrzyłem w stronę pudełek. W końcu się odezwałem:
-Po co tutaj więcej kwiatów?
Skrzywiła się.
-Przyniosłam je, bo cały gabinet śmierdział alkoholem.
Odruchowo zerknąłem na dolną szufladę mojego biurka. Trzymałem tam kilka trunków, gdyby zdarzyła się jakaś... powiedzmy, że okazja do świętowania.
-James, czy ty pijesz? - zapytała zaskakując mnie zupełnie.
-Ja nie... Znaczy zdarza się, ale... W pracy nie piję... przeważnie...
W tym momencie zauważyłem kogoś przez żaluzje. Poderwałem się z krzesła kierując się ku wyjściu. Ominąłem lekko zdziwioną Mary i otworzyłem drzwi. Przeszedłem szybkim krokiem cały korytarz. Na jego końcu stało kilku policjantów w tym Frank. Rozmawiali z moim bratem.

-Hej Jim, nie wiedziałem, że masz brata! -zagadał Frank.
-Jimmy! Jak się ma mój młodszy braciszek? - wyszczerzył się.
-Ronnie. Nie zamęczaj od razu każdego kogo poznasz. Chodź do mojego gabinetu, tam pogadamy. O i Frank, przynieś mi kawę. Mocną, najmocniejszą jaką masz. Jedna kostka cukru.
Jeszcze nigdy nie widziałem tak zadowolonego Franka. Wystrzelił jak z procy wołając: "Amos, Dan, Johny, Daren! Jim chce kawę!". Ron już tego nie słyszał, czekał w moim gabinecie.

Opierał się beztrosko o biurko. Zamknąłem drzwi i usiadłem w swoim fotelu. Na chwilę wszedł Frank przynosząc mi kawę. Widać było po nim, że chciał zostać, ale wyczuł napięcie między mną, a bratem. Wziąłem łyk kawy. Cudem powstrzymałem się przed okazaniem niesmaku. Wiedziałem, ze Ronald nie cierpi kawy jeszcze bardziej niż ja. Patrzył na mnie z oburzeniem, co sprawiło mi swego rodzaju satysfakcję. Przez jakiś czas panowała cisza. Niestety mój brat ją przerwał.
-Jak ty to możesz pić?!
Pociągnąłem kolejny łyk.
-Nie wiem o czym mówisz.
-Zdaje się, że masz pobrudzony płaszcz. Co ty wogóle robisz w płaszczu na komisariacie? Nie powinieneś mieć munduru, albo chociaż garnituru?
-Ron, przypomnij mi, jakim cudem ty zostałeś policjantem?
-Bardzo śmieszne. Naprawdę mógłbyś nosić czyste ubranie.
-Czego ty tu chcesz? Po co tu przyjechałeś? - zapytałem ignorując ostatnią wypowiedź brata.
-Szukam pracy.
-Nie pracowałeś na posterunku w Metropolis?
-Nudno tam było - wzruszył ramionami. Zmrużyłem oczy. W miastach takich jak Metropolis, policja nigdy nie ma nudno. Napiłem się kawy.
-Jak dawno przyjechałeś do Gotham?
-Dwa dni temu.
-I nic mi nie powiedziałeś?
-Musiałem załatwić kilka spraw.
-Takich jak splądrowanie mojej szuflady z napojami alkoholowymi, wypicie ile się da i rozlania po pokoju reszty?
-Między innymi - uśmiechnął się.
Westchnąłem.
-No, na mnie już pora - powiedziałem, dopiłem, ku niezadowoleniu brata, resztę kawy i udałem się w kierunku dzrzwi.
-Gdzie idziesz? Powinieneś chyba pracować.
-Dzień wolny.
Nic nie odpowiedział. Wydawał się zawiedziony. Nie powinien tu przyjeżdżać. Wolałbym, żebyśmy się nie spotkali. Będą z nim kłopoty.

Przed tygodniem do Gotham przyjechało wesołe miasteczko. Postanowiłem zabrać tam Emily. Jej ulubioną atrakcją była kolejka górska. Uwielbiałem takie dni. Mogłem oderwać się od pracy, od rzeczywistości, znów poczuć się jak dziecko. Bawiłem się naprawdę dobrze. Spacerując spostrzegłem strzelnicę. Pistoletami na gumowe pociski trzeba było trafić w choc jedną z trzech, małych tarczy. Miało się pięć naboi. Oczywiście spróbowałem swoich sił. Po pierwszym strzale stwierdziłem, że pociski były za lekkie, przez co mocno chamowały. Przy drugim przyjrzałem się ich budowie. Wyraźnie były zbudowane tak, aby schodziły z właściwej trajektorii lotu. Przez następne dwie próby starałem się oswoić z bronią, tak żebym mógł wyczuć następny strzał. Wycelowałem, skupiłem się i pociągnąłem za cyngiel. Trafiłem niedaleko środka. Wyszczerzyłem się zwycięsko i wyciągnąłem rękę do pracownika po talony, które można było przy wyjściu wymienić na różne nagrody. On tylko na mnie spojrzał pytająco.
-Talony - powiedziałem podsuwając rękę bliżej.
-Przeciez pan nie trafił.
Zmarszczyłem brwi, uśmiech momentalnie zniknął mi z twarzy.
-Jak to nie? Przecież sam pan widział. Tuż obok środka.
-Przykro mi, ale gdyby tak było to tarcza przechyliła by się do tyłu.
-Nic nie było napisane o żadnym przechyleniu. Trafiłem w tarczę, więc chcę dostać talony.
-James, daj spokój. To tylko kilka karteczek - Emily położyła rękę na moim ramienu próbując mnie odciągnąć.
-Wydałem pięć dolarów na to i wygrałem - odpowiedziałem na wpół do pracownika i na wpół do Emily.
-Jeśli ma pan jakieś zastrzeżenia to proszę udać się do dyrekcji ośrodka.
-Z pewnością się udam, z pewnością - odszedłem oburzony.
Nie poszedłem do dyrekcji. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby wysłać inspekcję do tego miejsca. Oni się zawsze do czegoś przyczepią.

Na koniec poszliśmy do diabelskiegi młyna. Z samego szczytu Gotham wyglądało zupełnie inaczej. Pięknie. Nie widać było zniszczonych mieszkań z deskami na oknach. Nie widać było zepsucia. Emily wtuliła się we mnie, a ja w nią. Trwaliśmy tak w bezruchu, aż do końca przejażdżki.

Pomimo tego incydentu na strzelnicy byłem zadowolony. Co więcej, Emily też była zadowolona. Samo to już oznaczało, że warto było pójść. Zdecydowanie za mało czasu jej poświęcam.

Wracaliśmy do domu na pieszo. Ulice cały czas były zapełnione ludźmi wracającymi z pracy. Na przeciw nas w oddali dostrzegłem osobę, która wyraźnie kierowała się ku nam. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki. Niestety wszystkie pobliskie boczne uliczki kończyły się murem. Nie dało się uniknąć spotkania. Wyszczerzona twarz Rona w mundurze policyjnym zbliżała się cały czas.
-Witaj Emily! Dawno się nie widzieliśmy -powiedział całując ją w rękę.
-Ronnie! Co Cię sprowadza do Gotham? - odpowiedziała uśmiechem.
-Szukam pracy. Słyszałem, że tutaj potrzebni są policjanci jak nigdzie indziej.
-Niestety, chciałabym, żeby to była nieprawda.
-No cóż, miłej pracy Ron. Nie będziemy Ci już zawracać głowy - starałem się jak najszybciej zakończyć rozmowę, zanim Emily zaprosi go do nas.
-Może byś wpadł do nas na kolację? - No tak. Oczywiście. Za późno.
-Jestem teraz na służbie - odetchnąłem z ulgą - ale zdaje się, że właśnie kończy się moja zmiana, więc z miłą chęcią.
Załamałem się. Po raz kolejny zadałem sobie pytanie dlaczego ona tak go lubi. Nie było mowy, żebym spędził cały wieczór w jego towarzystwie.
-Obawiam się, że nie będę mógł wam towarzyszyć. Przez to, że zrobiłem sobie dziś wolne, muszę pójść i uzupełnić zaległe raporty.
-Nie zrobiłeś tego rano przypadkiem? - doczepił się Ron.
-Zrobiłbym, ale mi przeszkodziłeś. Już nie pamiętasz?
-Haha, spokojnie Jimmy! Już Ci nie przeszkodzę. Swoją drogą nadal nie wierzę, że Emily wybrała Ciebie. Założę się, że więcej czasu spędzasz w pracy niż z nią.
Zabolało. Szczególnie, że to była prawda. Chciałbym, żeby było inaczej. Odszedłem bez słowa zdenerwowany zawracając w stronę komisariatu. Do północy chodziłem bez celu po mieście poddając się mojej ulubionej czynności- myśleniu.

-----------------------------------------------------------------
Ten rozdział dedykuję Hani, znanej na Wattpadzie jako spaceWRITER11, która wykonała obecną (fenomenalną) okładkę Gotham City Police Department. Oczywiście okładka to nie jedyna zasługa, zawsze służyła radą, gdy miałem kłopoty z powieścią. Więc brawa dla Hani!

Gotham City Police DepartmentOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz