Rozdział 10 „Kim tak naprawdę jesteś?"

128 13 11
                                    

USA, Detroit
24 Grudzień 2038 rok, godzina 19;46 

Przy akompaniamencie cichego poszukiwania paznokci o poręcz, zgrwało się tępo poruszania. Oddech nierównomierne zostawał wypuszczany a brzuch skręcał się ze zdenerwowania. Wigilia powinna być świętem radości, czasem spotkań bliskich sercu osób. Niestety dla mnie taki nigdy nie był, ta pustka w sercu nie dawała przyjemności. Ten rok miał sprowadzić więcej osób do wieczerzy, ale i tak to za mało, aby spojrzeć przez pryzmat kolorowego szkła.

-Pomóc ci może w czymś?

Skierowane słowa najwyraźniej zaskoczyły rodzicielkę, rozglądała się powoli na boki.

-Jak chcesz możesz mi przynieść żakiet, jakiś dziwnie mi bez niego.

Skinęłam delikatnie głową i pokierowałam kroki w drugą stronę. Nie było to jakimś wielkim wyzwaniem, leżał sobie na krzesełku obok toaletki. Choć znalazłam szukany przedmiot, to moją uwagę skupiła mała karteczka ~Mam nadzieję, że będzie też miejsce dla mnie~. Zdziwiłam się, że mama jednak sobie kogoś znalazła, zawsze była przeciwna związkom pobocznym.

Zgarnęłam szybko marynarkę i podałam ją rodzicielce

-Nie mówiłaś nic, że będzie ktoś jeszcze -powiedziałam wymachując małą karteczką -cieszę się, że zapomniałaś o ojcu

-To nie tak jak ci się wydaje, tak będzie ktoś jeszcze, to nie znaczy, że masz mi grzebać w rzeczach. Kotek wiesz jak ważne są mi rzeczy są w sypialni

-Ta, ta wiem, wiem też, że niepotrzebnie sprowadzasz robotę do domu

-Kiedyś sama będziesz tak robiła, takie jest życie dorosłych.

W mieszkaniu rozebrzmiał wspaniały dla ucha dźwięk dzwonka oznaka, że pierwsi goście przybyli na wieczerzę. Gdy moje bębenki usłyszały szukanie psa, w mgnieniu oka zniżyłam się do parteru a włochaty przyjaciel wtulał się w me ramiona.

-Sumo do nogi, nie wolno -Hank nieudolnie wzywał do siebie psa, lecz ten nie ustępował

-Nie widział się dawno, nie jego wina przecież -powiedziałam podśmiechując się

-Do stołu, bo wszystko zaraz przez was wystygnie, rozumiem czasochłonną sprawę, ale nie przedłużające tego już -zawołała moja mama już lekko zniecierpliwiona.

Puściłam włochatego przyjaciela, obeszłam rodzicielkę i po krótce wtuliłam się w jej szyję. Mój wyższy od mamy, ale niższy od reszty społeczeństwa wzrost był wręcz czymś uciążliwym. Nie raz na korytarzach uczelni starsi uczniowie wyrywali mi laptopa i musiałam wręcz skakać, aby odzyskać swoją rzecz.

Miałam już siadać, lecz nie pozwolił mi widok opartego o ścianę Connora

-Czemu nie siadasz, coś się stało? -zapytałam zmartwiona stanem towarzysza

-Czuje się jakby nie powinno mnie tu być, to uczucie jest takie mi obce -powiedział najwyraźniej zagubiony

-Powinieneś tu być, nie wmawiaj sobie, że nie. Hank zaakceptował cię takim jakim jesteś, przyjął cię do rodziny, a my także nią jesteśmy dla ciebie -powiedziałam uśmiechając się lekko -a teraz chodź, bo mama mi urwie łeb za przedłużanie.

Usiadłam w wyznaczonym wcześniej miejscu, a gospodarz przyjęcia wstała

-Dziękuje, że możemy zjeść tą wieczerzę w tak wspaniałym gronie, a ciebie Connorze witamy oficjalnie w rodzinie.

Zauważyłam jak android na sekundę wygiął usta w uśmiech, najpiękniejszy jaki kiedykolwiek widziałam.

Kolacja trwała w najlepsze, Hank rozśmieszał każdego z nas na swój sposób. Po moim policzku spłynęła jedna pojedyncza łza radości, pierwszy raz go takiego widzę od tego cholernego wypadku. Sielankę przerwała melodia dzwonka, wskazałam ręką, że rodzicielka nie musi iść. Wstałam powoli i udałam się w stronę drzwi, to co zobaczyłam wmurowało mnie w podłogę.

-Tata -powiedziałam ledwo słyszalnie -dlaczego teraz -zapytałam drżącym głosem

-To skomplikowane, wież mi, że nie było to łatwe -powiedział opanowanym tonem

-Łatwe?! Mogłeś się chociaż odezwać! -krzyknęłam, ile sił w płucach, moje nogi gnały w stronę balkonu.

Co on sobie myśli, że mu od tak wybaczę? Co to, to nie! Zimne powietrze uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą, nocne niebo przyozdobione święcącymi gwiazdami. Bez wąchania podniosłam małą szkatułkę i wyjęłam z niej papierosa. Zapalniczką wywarłam ogień i odpaliłam mój jedyny klucz spokoju. Powiedziałam sobie, że już nigdy go nie wezmę, właśnie złamałam przysięgę. Nie wiem co mam myśleć, czuję złość a zarazem wewnętrzny spokój. Czuje się jakby układanka, której brakuje pudła, właśnie znalazła swe miejsce.

-Nie powinnaś spożywać tytoniu, bardzo szkodzi twoim płucom -Connor pojawił się obok mnie prawie przywracając mnie -po za tym czegoś zapomniałaś -pokazał moje kule

-Nawet nie zauważyłam, jak wchodziłeś, nie martw się tak to tylko taka forma uspokajacza -posłałam mu uśmiech

-Możesz mi powiedzieć kim tak naprawdę jesteś, coś mi po prostu nie pasuje w bazie danych

-Bo jest zabezpieczona, jak chcesz to naprawdę nazywam się Sofia Evelyn Kamska. Ufam ci więc mam nadzieje, że nie zdradzisz mnie

-Co było powodem do tego abyś tak skrywała się przed ludźmi?

-Taka jedna sytuacja z podstawówki, przez nią przestałam chodzić do szkoły -powiedziałam wydychając kolejne kłęby białego dymu

-Jeśli można to dla czego tak zareagowałaś ma wizytę Elijaha Kamskiego

-Zostawił mnie i mamę, gdy miałam 15 lat, rozpłynął się w powietrzu i nie odzywał się -poczułam jak moje oczy ponownie zalewa garstka słonego płynu.

Nie wiem w tym momencie co się stało, ale Connor obiło mnie a ja położyłam mu głowę na ramie. W jego ramionach czułam się tak bezpiecznie. Niestety nie mogło to trwać wiecznie, od kleiliśmy się a ja sięgnęłam po kule.

-Spokojnie nauczysz się jej używać może nawet już przed powrotem -powiedział spokojnie, ale z lekkim uśmiechem

-Właśnie, że muszę wyjechać jutro...


Wystarczyło aby dni zaczęły być deszczowe, abym nareszcie zajrzała na Wattpada i zezłościła że was tak olewam.  Dla tego staram się pisać jak najwięcej, po to żebym miała wstawiać w odpowiednim czasie. Mam nadzieje e się nie gniewacie 

Detroit: You'Ve Changed meOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz