Niebieski materac unosi się wolno na powierzchni wody, niesiony przez delikatne fale. Leżę na nim, wpatrując się w błękitne niebo, po którym suną leniwie chmury. Dookoła panuje gwar typowy dla miejskiego kąpieliska w sobotnie południe. Jakieś dzieci krzyczą, ktoś skacze do wody ochlapując mnie milionem zimnych kropel. Młodzież gra w piłkę, jakiś dziadek uczy wnuczka pływać. Jest głośno i tłumnie, ciągle muszę pilnować, żeby materac nie stratował kogoś.
Wzdycham zmęczona tym wszystkim. Zamykam oczy. Otwieram ponownie, żeby sprawdzić swoje położenie. Znów je przymykam, obserwując jak błękit przed moimi oczami staje się tylko cienką linią. Głosy dookoła mnie stają się cichsze, jakbym zasypiała. Otwieram więc oczy, ale one nie chcą ze mną współpracować i praktycznie same zamykają się. Tylko na chwilę, na ułamek sekundy. Zapomnieć, nie myśleć o tym gdzie jestem, kim jestem, jaka jestem.
Nagle gwar zanika zupełnie. Przecież nie zasnęłam. Nie zasnęłam, prawda? Może odpłynęłam zbyt daleko? Ale to niemożliwe, część kąpieliska, po której można pływać na materacach jest ograniczona liną i bojami. Nie mogłam odpłynąć.
Otwieram gwałtownie oczy, przed którymi wciąż mam błękit nieba, ale teraz ten kolor jest jakiś inny. Bardziej intensywny, mocny. Wdaje się, ze niebo jest niemalże na wyciągnięcie ręki.
Dookoła panuje cisza, zakłócona jedynie charakterystycznym cykaniem cykad. Skąd tu, do cholery, cykady? Ten dźwięk brzęczy mi w uszach i nie daje spokoju.
Zaniepokojona podnoszę głowę. Osłaniam dłonią oczy przed rażącym słońcem. Nie poznaję tego miejsca, tej okolicy. Gdzie ja jestem?!
Nadal unoszę się na materacu, ale nie niebieskim tylko złotym, i nie na jeziorze, ale w wielkim basenie. Obok widzę sporych rozmiarów dom, willę z białymi okiennicami i pięknym patio wyłożonym żółtym kamieniem. Wokół roztacza się cudny ogród, z idealnie przyciętą trawą, iglakami i krzewami. Po dwóch stronach ciągną się pasy fioletowej lawendy.
Mam wrażenie, że to sen. To musi być sen. Jeśli tak, to uszczypnę się, nie powinno zaboleć, a nawet gdyby, to powinnam się obudzić.
Szczypię się re ramię - auł. Bolało, a ja dalej tu tkwię. To nie może być sen.
Chociaż ciągle nie bardzo rozumiem, gdzie się znajduję, to czuję się tu jak w domu. Promienie słońca muskają moją skórę i mimo dezorientacji czuję błogi spokój, jakbym tu przynależała, jakby to było moje miejsce na Ziemi.
Mam ochotę rozłożyć się znów na materacu i zapomnieć o całym świecie. Nie myśleć. Upajać się spokojem i słońcem. Jednak niespodziewanie otwierają się przeszklone drzwi balkonowe i z domu wychodzi młody mężczyzna. Wysoki, szczupły, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami ramion, klatki piersiowej i brzucha. Jego czarne, nieco przydługawe włosy sterczą każde w swoją stronę. Jedną rękę i bok ma pokryte różnymi tatuażami. Ubrany jest jedynie w spodenki kąpielowe. Jego widok zapiera mi dech w piersiach, a serce niepokojąco przyspiesza.
– Wszystkie szczegóły koncertu w Bordeaux ustalone – mówi do mnie jakby nigdy nic, podczas gdy ja gapię się na niego z idiotycznie otwartymi ustami.
Kim on jest? Jak ma na imię? Skąd się znamy? Nie znam odpowiedzi na te wszystkie pytania, a jednocześnie czuję, że jest mi bliski. Bardzo bliski.
– Czemu patrzysz na mnie tak dziwnie? – pyta, przeczesując palcami włosy i spogląda na siebie.
Uśmiecha się, unosząc przy tym tylko jeden kącik ust. Wygląda uroczo, niezwykle. Mam ochotę zeskoczyć z materaca, znaleźć się blisko niego i scałować ten uśmiech z czerwonych ust. Jednak nie muszę, ponieważ brunet sam wskakuje do basenu. Wygląda przy tym niczym półbóg. Podpływa do mnie, a ja w tym czasie usiłuję usiąść i nie spaść do wody. Chłopak zatrzymuje się przy materacu i podciąga się nim opierając się przedramionami.